Na scenie staje się surrealną postacią w fantazyjnym stroju, elektryzuje seksapilem i odurza. Na co dzień nikt jej nie zauważa – to przeciętna, nieśmiała dziewczyna z mnóstwem dręczących ją fobii i kompleksów.
Nazwisko Alison Goldfrapp firmuje twórczość niezwykłego duetu, który na początku XXI wieku okazał się sensacją brytyjskiej sceny. Stworzyła go z producentem i multiinstrumentalistą Willem Gregorym, po tym, jak wymienili dziesiątki e-maili i telefonów. Ich wspólne dzieło – mieszanka electro, disco i ciężkiego rocka, połączona z błyskotliwym dowcipem i erotycznym klimatem utworów, jest jednym z najoryginalniejszych zjawisk w europejskiej muzyce ostatniej dekady. Alison bywa porównywana do Madonny i Kylie Minogue, bo tak jak one przechodzi zaskakujące metamorfozy i kusi. Ale to uproszczona charakterystyka.
Goldfrapp jest postacią tajemniczą, nieprzewidywalną i niełatwą w kontakcie. Nie wiadomo, ile ma lat – twierdzi, że jest po trzydziestce. Jej burzliwa młodość obrosła legendą: dziewczyna z zamożnej rodziny odrzuciła uroki dostatniego życia, przez kilka lat mieszkała w squatach, piła i ćpała. Opowieści o tym, że w szkole średniej wąchała klej, dementuje ze śmiechem: – Spróbowałam raz i strasznie mnie mdliło! Bawią ją też powtarzane przez brytyjskie gazety historie, jak kradła samochody: – Nie ja, tylko moi koledzy, zresztą to był traktor.
Przyznaje natomiast, że była nieszczęśliwą nastolatką i przebywała w złym towarzystwie. Najlepiej wspomina wczesną naukę w szkole zakonnej. Pytana o dom, odpowiada, że nie wie, gdzie on jest ani co właściwie znaczy. Ojciec był żołnierzem i niespełnionym artystą, matka – pielęgniarką. Alison, najmłodsze z sześciorga dzieci, jako 17-latka wyjechała z rodzinnego Hempshire do Londynu, ale szybko uciekła na prowincję. Teraz mieszka w Bath.
– To przesłodka mieścina, choć czasem od tej słodyczy wariuję. Życie tu przypomina przedwczesną emeryturę, ale pomaga odpocząć od szaleństwa tras koncertowych.