Hendriksa znamy z nieśmiertelnych przebojów i filmów o festiwalach w Monterey i Woodstock, gdzie spalił gitarę i grał hymn Stanów Zjednoczonych, wplatając weń dźwięki samolotów bombardujących Wietnam. Charles R. Cross przekonuje znakomitą książką „Pokój pełen luster”, że nie wiedzieliśmy o Hendriksie nic. Lub prawie nic.
Biograf przeprowadził 320 wywiadów z członkami rodziny gitarzysty i przyjaciółmi. Kluczem do jego skomplikowanej historii uczynił kompozycję „Room Full of Mirrors”. Muzyk przedstawił się w niej jako zakładnik własnej pamięci, oglądający się niczym w zwierciadle w traumatycznych wspomnieniach z dzieciństwa i młodości.
Zaśpiewał, jak tłucze szkło i rani się. Między jawą a narkotycznym snem chciał uwolnić się naprawdę. Po śmierci artysty odesłano jego ojcu przerażającą pamiątkę tej próby – strzaskane na kilkadziesiąt kawałków lustro. Jego fragmenty jak sztylety ostrzami skierowane były do środka: tam gdzie musiały spoglądać śmiertelnie zmęczone oczy Hendriksa.
Był dzieckiem, kiedy w Ameryce kończyła się segregacja rasowa. Zdążył jednak jeszcze doświadczyć jej skutków. Głównie poprzez dramat ojca i matki, naznaczonych najgorszymi przyzwyczajeniami ery niewolnictwa, niedojrzałych do wolności ani rodzicielstwa.
Przyszedł na świat po krótkim romansie 17-letniej Lucille i 23-letniego Ala, szeregowca Armii Stanów Zjednoczonych. Ledwie zdążyli wziąć ślub. Jimi urodził się w 1942 roku, kiedy ojciec odbywał służbę. Biali żołnierze dostawali w takich sytuacjach przepustki. Czarnoskóry Al nie mógł na nią liczyć. Obawiano się, że ucieknie do domu, dlatego został prewencyjnie uwięziony, a potem wysłany na Fidżi.