Kiedy byłem małym chłopcem, wziął mnie ojciec i tak do mnie rzekł: „Tadeusza Nalepy posłuchasz nieraz, idź, zobacz BB Kinga, to może być twoja ostatnia okazja". Był 1986 r., król bluesa skończył 61 lat, przyjechał na Jazz Jamboree.
Nalepa gra pewnie w bluesowym raju z Ryszardem Riedlem, a 87-letni King bije kolejny rekord żywotności, choć od 20 lat choruje na cukrzycę. Jest ostatnim żyjącym bluesmanem z grona gigantów urodzonych w Missisipi w latach 20. Rówieśnicy i rywale – Muddy Waters, John Lee Hooker, Howlin' Wolf – odeszli. On trwa jak królowa Elżbieta II.
Kariera w eterze
Jest królem, choć urodził się na plantacji bawełny w Itta Bena, którą jego dziadkowie uprawiali jako niewolnicy. Nie musiał wymyślać pseudonimu, jak Prince, on był swoim nazwiskiem naznaczony: przyszedł na świat jako Riley B. King. Pomimo zapisanych w genach upokorzeń i prześladowań przekazał ludzkości bluesa jako dobrą nowinę, pełną energii i radości.
Królewskie nazwisko było bodaj jedyną rzeczą, jaką zawdzięcza ojcu, bo ten porzucił rodzinę i pięcioletniego chłopca, który dwa lata później musiał już harować w polu.Potem został traktorzystą.
– Wtedy po raz pierwszy poczułem się gwiazdą, robiłem coś, czego inni nie potrafili, i zarabiałem najwięcej – mówił w wywiadzie dla „The Telegraph". – Jednocześnie śpiewałem w kościelnym chórze gospel. Chciałem też dzięki gospel dorobić, występując na ulicy. Ale ludzie rzucali drobniaki tylko wtedy, kiedy śpiewałem bluesa. Tak zrozumiałem, że blues jest moją drogą.