Nie ukrywał jednak, iż zależy mu na sukcesie. – Człowiek, który chce robić wielką karierę, musi mieć styl – mawiał. – Jeżeli go nie ma, zatrzymuje się w małym taniutkim hoteliku, ucieka po koncercie, nie zaprosi nikogo na kolację, nie umie zachować się przy stole. Gdy dostałem pierwszą dużą nagrodę, było to w 1966 r. w Westfalii, za wszystkie pieniądze kupiłem sobie mercedesa. Ktoś inny prawdopodobnie podzieliłby tę sumę i żył z niej parę lat. A ja wszystko wydałem i już wtedy moje akcje wzrosły. Jeździłem takim samym samochodem jak ludzie na Zachodzie.
[srodtytul]Spojrzenie na wschód[/srodtytul]
W latach 50. negowałem wszystko, co było – powiedział kiedyś. – Wydawało mi się, stwarzam mój nowy, niezależny świat, ale to była iluzja. Można go zbudować w trzech, czterech utworach, ale nie można go powtarzać przez całe życie.
W połowie lat 60. zadziwił wszystkich „Pasją według świętego Łukasza”. Jako pierwszy kompozytor XX wieku tak otwarcie korzystał w niej z doświadczeń Jana Sebastiana Bacha, nie naśladując go wszakże, ale podejmując z nim twórczy dialog. Forma pasyjna uważana była wówczas za anachroniczną, on udowodnił, iż to nieprawda. I okazało się, że miał rację. W ciągu pierwszych trzech lat od daty powstania utworu „Pasję” wykonano około 70 razy w Europie, USA, Japonii i Ameryce Południowej, co było i jest zjawiskiem bez precedensu w muzyce współczesnej.
Potem wielokrotnie wracał do przeszłości. Po „Pasji” skierował się ku prawosławiu, komponując „Jutrznię”. Ważnym okresem jego twórczości był tzw. nurt romantyczny, który przyniósł m.in. „Polskie Requiem”. Jako jeden z pierwszych w latach 90. podjął grę z różnorodnymi konwencjami, dostrzegalną choćby w operze „Ubu Król”, ale przecież nie należy go zaliczać do postmodernistów. We wszystkim bowiem, czym się zajmował, zachował oryginalność, a różnorodny dialog z tradycją pomagał mu wypracować własny styl. I ciągle go doskonali.
– Choć mój język jest już ustabilizowany, idę teraz w trochę innym kierunku, bardziej w głąb, szukając inspiracji w rzeczach dotąd mi nieznanych – mówi. – Należy do nich z pewnością kultura Dalekiego Wschodu. To, co jest naszą zachodnioeuropejską zdobyczą, zostało już wielokrotnie wykorzystane. Dziś szczególnie interesujące są Chiny, gdzie pojawiają się kompozytorzy, którzy odrobili lekcję awangardy, a teraz odkrywają swoją tradycję, na przykład szalenie ciekawe instrumenty ludowe. Mnie też to ogromnie pociąga. Kończę cykl pieśni do chińskich tekstów, ale oczywiście w tłumaczeniu niemieckim. To piękna, pełna zadumy, poezja.
[srodtytul]Druga pasja[/srodtytul]
Dwór w Lusławicach zobaczył po raz pierwszy w 1973 r. Był zrujnowany, z pięknego niegdyś parku dawno wycięto wszystkie drzewa nadające się na deski, najcenniejszy zabytek, zamiast stawu – bagna porosłe trzciną. A ariański lamus, w którym w XVI w. mieściła się drukarnia, został zniszczony.
Być może ten ariański rozdział historii Lusławic sprawił, że postanowił zostać właścicielem dworu. Od początku jednak było wiadomo, że zrobił to dlatego, iż mógł wreszcie poświęcić się swej drugiej pasji – dendrologii.– W Lusławicach znalazłem genius loci – przyznał po latach. – To dzięki temu miejscu zdecydowałem się pozostać w Polsce, a nie zamieszkać w Niemczech czy USA. Meble, piece, obrazy, wystrój wnętrz – wszystko jest tam moim dziełem. To też swego rodzaju kompozycja, tylko niezapisana na papierze nutowym.
Najważniejsze są jednak drzewa. Ile ich rośnie w parku liczącym 30 hektarów, nie potrafi już powiedzieć. – Dwa razy w roku urządzam tam duże sadzenie – przyznaje. – Czynię to według planu, mój park to prawie symfonia.
W lusławickim parku stworzył też dwa labirynty. – Są dla mnie symbolem artystycznych poszukiwań – twierdzi. – Nie zawsze przecież można iść prostą drogą, czasami dochodzi się do ściany i trzeba zawrócić, spojrzeć wstecz. Jako kompozytor też nie mogę ciągle biec do przodu, warto sięgnąć do wzorów starych i sprawdzonych. Nie wierzę w permanentną rewolucję w typie Trockiego, bo ona prowadzi do chaosu i zagłady.
Jako twórcę natura bardziej go dziś interesuje niż sacrum, a kontakt z nią daje mu dystans do rzeczy, do czasu i do tego, co skomponował. –Ale to też przychodzi z wiekiem – wyznaje. –Dawniej każde kolejne zamówienie oznaczało, że trzeba stworzyć coś nowego. Gdy człowiek dojrzewa, liczy się przede wszystkim to, co po nas zostanie. Wiem na przykład, że moja muzyka kameralna przetrwa. Jeżdżę po rozmaitych konserwatoriach i widzę, że wszędzie młodzi ludzie grają moje utwory. To ogromna frajda.