Labirynty Krzysztofa Pendereckiego

Przez lata prowokował, drażnił i zachwycał. Dziś – nie tylko z racji wieku – jest szacownym klasykiem. Ale wciąż trudno znaleźć jedną drogę, by dotrzeć do sedna jego muzyki.

Publikacja: 22.11.2008 00:04

Krzysztof Penderecki

Krzysztof Penderecki

Foto: Rzeczpospolita, BS Bartek Sadowski

W latach 90. Krzysztof Penderecki otrzymał zamówienie od burmistrza Jerozolimy na utwór dla uczczenia trzech tysiącleci tego miasta. Pisał, jak zawsze, w pośpiechu. Pierwsze szkice powstały podczas tournée po Francji, dopracował je potem w Lusławicach. Kolejne partie rodziły się w Niemczech i Japonii, ostatnią nutę postawił w Lucernie i od razu partyturę zawiózł do wydawcy. W przeciwnym razie zaplanowane na początek stycznia 1997 roku prawykonanie utworu w Jerozolimie nie doszłoby do skutku.

Forma utworu, co także częste u Pendereckiego, rodziła się w czasie pisania. – Artysta tak naprawdę nie wie, jak powstaje jego dzieło – tłumaczy. – Owszem, ma koncepcję, może ją dokładnie opisać, ale kiedy przychodzi moment pracy, włącza się coś nie do końca zdefiniowanego, a istotnego. Wówczas łączniki, epizody stają się ważniejsze od głównych tematów, rozbijają formę od środka, cała koncepcja wali się i powstaje zupełnie inny utwór.

Tak narodziło się też „Siedem bram Jerozolimy” pomyślane początkowo jako oratorium, ostatecznie przez kompozytora nazwane VII symfonią. Nieprzypadkowo wybrał to dzieło na niedzielny koncert dokładnie w dzień swych 75. urodzin, bo dobrze oddaje ono wielowątkowy świat jego muzyki.

[srodtytul]W kulturowym tyglu[/srodtytul]

Jestem hybrydą, mieszanką, ale podobno takie mieszanki są dobre – powiedział kiedyś o sobie. – Wychowywałem się na rozdrożu dwóch kultur: wschodniej i zachodniej. Z jednej strony kształtowało mnie myślenie dziadka, właściwie Niemca, z drugiej zaś fantazja kresowa i muzyka cerkiewna, której jeździłem słuchać z ojcem na Kresy. Stale zresztą ciągnie mnie ku teatrum liturgii prawosławnej, które jest przebogate. Wszystkie utwory na nim oparte różnią się od mojej muzyki wyrosłej z tradycji zachodnioeuropejskiej.

Niemiecki pradziadek Krzysztofa Pendereckiego, Johann Berger, urodził się na początku XIX w. we Wrocławiu. Osierocony w dzieciństwie trafił pod opiekę hrabiego Atanazego Raczyńskiego. W jego majątku został potem leśniczym. Po latach udało mu się wykupić Berdech należący do dębickich dóbr Raczyńskich, a stojący tam mały dworek służący za leśniczówkę spłonął dopiero w 1944 r.

W Berdechu urodził się dziadek kompozytora, Roman, który potem osiadł w Dębicy. Początkowo pracował jako nauczyciel, sześć lat przed II wojną został dyrektorem Banku Spółdzielczego im. dr Stefczyka i otrzymał mieszkanie w budynku bankowym przy ul. Krakowskiej. W tym domu 23 listopada 1933 r. przyszedł na świat Krzysztof Penderecki.

– Myślę, że moje poczucie wielkiej formy zawdzięczam właśnie dziadkowi, który był człowiekiem szalenie systematycznym – wspomina. Roman Berger, katolik, ale o typowo protestanckim nastawieniu do pracy, ładu i systematyczności wymagał od innych. A kiedy po wojnie stracił posadę, ciężar utrzymania rodziny spadł przede wszystkim na Tadeusza Pendereckiego, który poślubił dawną koleżankę – Zosię Bergerównę. Jeszcze w gimnazjum udzielał jej korepetycji z matematyki. Krzysztof był ich drugim dzieckiem, mieli też starszego syna Cezarego i najmłodszą córkę Barbarę.

– Ojciec urodził się w Stanisławowie – wspomina kompozytor – ale sięgając głębiej w dzieje Pendereckich, muszę wspomnieć o jego babce Eugenii Szylkiewicz, która była Ormianką. Jej przodkowie przybyli na ziemie dawnej Rzeczypospolitej jeszcze w XVIII wieku, podobno z Iranu.

Gdy Eugenia miała 16 lat, poznała 16 lat starszego od siebie Michała Pendereckiego. Jej rodzice nie zgadzali się na taki mezalians, więc porwał ukochaną, wywiózł z Kresów w głąb Polski i poślubił w obrządku greckokatolickim. Na katolicyzm przeszli znacznie później, gdy pogodzili się z rodziną Szylkiewiczów.

– Ukończyłem właśnie III kwartet smyczkowy, chciałem dać mu podtytuł „Kartki z nienapisanego dziennika” – mówi. – To utwór trochę autobiograficzny, wracający do mego dzieciństwa, nie wprost oczywiście, bo tego na szczęście w muzyce nie da się zrobić. Mój ojciec był adwokatem, ale codziennie grał w domu na skrzypcach. Ponieważ urodził się na południe od Rohatynia, znał muzykę huculską czy rumuńską. I oto, komponując kwartet, przypomniałem sobie melodię, którą często słyszałem od ojca. Użyłem tego tematu, który rozrósł się w kolejnych wariacjach i niemal zawładnął moim utworem. Takiej muzyki nie pisze się, mając 20 lat.Dębica z pierwszych lat dziecięcych Krzysztofa była głównie żydowskim miastem, właściwie chasydzkim. – Pośrednio wychowywałem się więc na tej kulturze – mówi. – Po drugiej stronie płotu na naszym podwórku był dom modlitwy i muzykę dochodzącą stamtąd słyszałem od dziecka.

Może ten wielokulturowy tygiel sprawił, że w rodzinie Pendereckich silne było poczucie patriotyzmu. Dbał zresztą o to bardzo dziadek Berger. Jego najstarszy syn już jesienią 1914 r. wstąpił do Legionów, wkrótce potem zabrał na wojnę młodszych braci. Stanisław zginął rok później na Wołyniu, w odrodzonej Rzeczypospolitej Tadeusz i Mieczysław zostali zawodowymi oficerami.

Krzysztof Penderecki przyznaje, że im starszy, tym częściej powracają do niego wspomnienia z najwcześniejszych lat, z wizyt we Lwowie, gdzie wuj Mieczysław był szefem sztabu stacjonującej tam brygady. Po raz ostatni widział go w sierpniu 1939 r., dostał wtedy od niego dziecięcy rowerek. Kiedy we wrześniu ojciec postanowił, że trzeba uciekać z Dębicy leżącej na szlaku przemarszu wojsk, Krzyś uparł się, by prezent zabrać ze sobą. Rodzina wyruszyła z domu drabiniastym wozem wynajętym przez dziadka, on pedałował za nimi, ale sił starczyło mu na to, by dotrzeć za rogatki. Potem musiał usiąść z rodzicami na wozie, rowerek został porzucony w rowie. I nigdy już się nie odnalazł.

17 września 1939 r. Sowieci aresztowali Mieczysława Bergera. Zginął w Starobielsku. Dlatego, kiedy Andrzej Wajda przystąpił do kręcenia „Katynia”, Krzysztof Penderecki bardzo chciał napisać do niego muzykę, choć z filmem współpracował jedynie w młodości, a od czterech dekad konsekwentnie odmawiał takich zamówień.

– Potraktowałem tę sprawę bardzo emocjonalnie – przyznaje. Ostatecznie jednak Andrzej Wajda wykorzystał fragmenty jego wcześniejszych utworów. Wyborem muzyki do konkretnych obrazów zajął się zaś krakowski kompozytor Stanisław Radwan, dawny student Pendereckiego.

[srodtytul]Zakazane sacrum[/srodtytul]

Jest człowiekiem systematycznym, choć w prywatnym życiu bardzo roztargnionym. Gdyby nie żona, w każdą podróż zapomniałby zabrać połowę niezbędnych rzeczy. Komponując, potrafi jednak narzucić sobie dyscyplinę. Wstaje o szóstej rano, latem nawet godzinę wcześniej, żeby w ciszy pracować.

Większość jego utworów powstała na zamówienie: rządów, instytucji, zaprzyjaźnionych z nim artystów. – jednak to, co chcę – wyznaje. – Tym różnię się od mistrzów z dawnych epok, biedny Bach na przykład co tydzień musiał dostarczać nowe kantaty. Wtedy było, co prawda, łatwiej, bo należało tworzyć w znanym wszystkim języku. Teraz ciągle musimy szukać czegoś nowego, mnie konwencje, które już wykorzystałem, po prostu się nudzą.

Jeden ze swych pierwszych utworów z 1960 r. nazwał „Ofiarom Hiroszimy – Tren”. Nie brakowało wówczas głosów, że uczynił tak, by łatwiej sprzedać go światu. Rzeczywiście, słuchacz otrzymał w ten sposób interpretacyjny klucz do niełatwej w odbiorze muzyki, której twórca badał nowe możliwości brzmieniowe i w inny sposób, niż nakazywała tradycja, wykorzystywał instrumenty. A dzięki tytułowi nawet w Związku Sowieckim pozwolono na wykonanie „Trenu”, choć w latach 60. muzyczna awangarda nie miała tam prawa wstępu.

Niektórzy twierdzą, że bywa kompozytorem zaangażowanym, podejrzewają go, że chce zaistnieć, gdy dzieją się rzeczy ważne. Na śmierć kardynała Wyszyńskiego napisał „Agnus Dei”, odejście Jana Pawła II zainspirowało go do skomponowania „Chaconne”. „Lacrimosę” stworzył na odsłonięcie w Gdańsku w 1980 r. pomnika Ofiar Grudnia, oratorium „Dies irae” poświęcił pamięci ofiar Oświęcimia. Nigdy jednak nie komponuje muzyki okazjonalnej, często właśnie w takich chwilach zwraca się ku wartościom uniwersalnym, ku sacrum.

– Dla nas, Polaków, stało się ono szczególnie ważne wtedy, gdy było zabronione, a Kościół spełniał ważną rolę w walce o wolną Polskę – uważa. – Ale moją ukończoną trzy lata temu VIII symfonią odchodzę od muzyki religijnej. To źródło już wyczerpałem, zresztą dziś nie trzeba już pisać ku pokrzepieniu serc. Następna generacja zaczęła zaś powielać to, co zrobiłem. Gdy Strawińskiego zapytano kiedyś, dlaczego nie komponuje już wspaniałych baletów, odpowiedział: bo wszyscy zaczęli tak pisać. Ja też widzę swoją muzykę w utworach sakralnych innych autorów.

[srodtytul]Krakowska atmosfera[/srodtytul]

Zanim stał się obywatelem świata, spędził kilkanaście lat w Krakowie. Przyjechał latem 1951 r. i zamieszkał u brata Czarka, który – studiując prawo – wynajmował pokój przy ul. Lea.

– Przywiozłem walizkę własnych utworów: jakieś koncerty skrzypcowe, sonaty skrzypcowe. O orkiestracji nie miałem oczywiście pojęcia – wspomina. – Profesor Franciszek Skołyszewski ze średniej szkoły muzycznej przejrzał to wszystko i powiedział: Czy znasz „Colas Breugnon”? Znajdź tam zdanie: „Nie lubię, gdy ktoś pluje wyżej, niż ma gębę”. I wydał zakaz komponowania.

Ten sam Skołyszewski w drugim roku nauki w szkole zarekomendował swego ucznia Arturowi Malawskiemu z krakowskiej Wyższej Szkoły Muzycznej. Cieszył się on takim autorytetem na uczelni, że gdy postanowił zaopiekować się utalentowanym młodzieńcem, przyjęcie go na studia stało się właściwie formalnością.

Od śledzenia etapów edukacji muzycznej ważniejsze jest przypomnienie niezwykłej atmosfery Krakowa. Ci, co pamiętają lata 50., wspominają, że ton nadawało tam wówczas trzech młodych ludzi: Sławomir Mrożek, Leszek Herdegen i Krzysztof Penderecki. Nazwisko tego ostatniego pojawiło się po raz pierwszy w prasie w artykule Lucjana Kydryńskiego za sprawą pomidorowego garnituru, w którym pojawił się na koncercie w filharmonii.– Podczas studiów muzycznych w Krakowie poświęcałem niemal tyle samo czasu językom klasycznym i filozofii – wspomina. – Chodziłem na wykłady do znakomitych profesorów Tadeusza Sinki i Romana Ingardena. W Krakowie mogłem odczuć, czym jest ciągłość i jedność tradycji. Widziałem siebie jako wychowanka kultury śródziemnomorskiej.

Ponadto poznawał jazz (bardziej ze względów politycznych niż artystycznych) oraz zakazaną dotychczas literaturę amerykańską (zwłaszcza „Buszujący w zbożu”), a w kinie fascynowała go francuska nowa fala. I przede wszystkim zgłębiał nową muzykę. Świetnie podrywał dziewczyny, ale jego przyjaciele z czasów studenckich twierdzą, że beztroskie rozmowy szybko go nużyły. Dowiedziawszy się wszystkich plotek i poznawszy nowe dowcipy, zagłębiał się we własnych myślach.

Już wtedy posiadł też umiejętność skupienia się na pracy w dowolnym miejscu. Pierwsze kompozycje, które przyniosły mu uznanie, powstawały przy stoliku w Jamie Michalikowej. Potrafił też pisać w kuchni swoich przyjaciół, nie zważając na to, że obok w pokoju trwa ich małżeńska kłótnia.

[srodtytul]Czas awangardy[/srodtytul]

Młodzi kompozytorzy często mnie pytają, jak to zrobiłem, że zaistniałem w świecie – mówi. – Nigdy by mnie nie odkryto na Zachodzie, gdybym nie trafił na kilka osób, które zainteresowały się moją muzyką. Należał do nich doktor Heinrich Strobel, który w 1960 r. dał mi pierwsze zamówienie na festiwal w Donanueschingen. Napisałem wtedy „Anaklasis” i odtąd zacząłem stać na własnych nogach. Myślę, że utrafiłem w swój czas, to chyba najważniejsze.

Najważniejsze było to jednak, iż pisał muzykę oryginalną. Inni awangardowi twórcy – Stockhausen, Ligeti czy Xenakis – dopiero zaczynali kariery, a on w Krakowie nie znał ich partytur. Chciał natomiast bywać na festiwalach muzyki współczesnej w Darmstadt, będących w latach 60. mekką kompozytorów, ale nie dostawał paszportu. Może i dobrze, bo nigdy nikogo nie naśladował. W tym, co pisał, był nowoczesny, ale proponował coś więcej poza eksperymentem. W jego muzyce pulsowało prawdziwe życie.

Szybko też rozstał się z awangardą. Dziś patrzy na nią z odległego dystansu. – Pamiętam, że na Warszawską Jesień w 1962 r. profesor Piotr Rytel kupił studentom gwizdki, żeby wygwizdali mój „Kanon” – mówi obecnie. – My buntowaliśmy się przeciw estetyce socrealistycznej i neoklasycznej muzyce starszych kolegów. Dziś każdy robi, co chce, i bierze, skąd chce, szczególnie z awangardy naszych czasów. Awangarda ma długą siwą brodę, a każdy sposób komponowania jest akceptowany.

Nie ukrywał jednak, iż zależy mu na sukcesie. – Człowiek, który chce robić wielką karierę, musi mieć styl – mawiał. – Jeżeli go nie ma, zatrzymuje się w małym taniutkim hoteliku, ucieka po koncercie, nie zaprosi nikogo na kolację, nie umie zachować się przy stole. Gdy dostałem pierwszą dużą nagrodę, było to w 1966 r. w Westfalii, za wszystkie pieniądze kupiłem sobie mercedesa. Ktoś inny prawdopodobnie podzieliłby tę sumę i żył z niej parę lat. A ja wszystko wydałem i już wtedy moje akcje wzrosły. Jeździłem takim samym samochodem jak ludzie na Zachodzie.

[srodtytul]Spojrzenie na wschód[/srodtytul]

W latach 50. negowałem wszystko, co było – powiedział kiedyś. – Wydawało mi się, stwarzam mój nowy, niezależny świat, ale to była iluzja. Można go zbudować w trzech, czterech utworach, ale nie można go powtarzać przez całe życie.

W połowie lat 60. zadziwił wszystkich „Pasją według świętego Łukasza”. Jako pierwszy kompozytor XX wieku tak otwarcie korzystał w niej z doświadczeń Jana Sebastiana Bacha, nie naśladując go wszakże, ale podejmując z nim twórczy dialog. Forma pasyjna uważana była wówczas za anachroniczną, on udowodnił, iż to nieprawda. I okazało się, że miał rację. W ciągu pierwszych trzech lat od daty powstania utworu „Pasję” wykonano około 70 razy w Europie, USA, Japonii i Ameryce Południowej, co było i jest zjawiskiem bez precedensu w muzyce współczesnej.

Potem wielokrotnie wracał do przeszłości. Po „Pasji” skierował się ku prawosławiu, komponując „Jutrznię”. Ważnym okresem jego twórczości był tzw. nurt romantyczny, który przyniósł m.in. „Polskie Requiem”. Jako jeden z pierwszych w latach 90. podjął grę z różnorodnymi konwencjami, dostrzegalną choćby w operze „Ubu Król”, ale przecież nie należy go zaliczać do postmodernistów. We wszystkim bowiem, czym się zajmował, zachował oryginalność, a różnorodny dialog z tradycją pomagał mu wypracować własny styl. I ciągle go doskonali.

– Choć mój język jest już ustabilizowany, idę teraz w trochę innym kierunku, bardziej w głąb, szukając inspiracji w rzeczach dotąd mi nieznanych – mówi. – Należy do nich z pewnością kultura Dalekiego Wschodu. To, co jest naszą zachodnioeuropejską zdobyczą, zostało już wielokrotnie wykorzystane. Dziś szczególnie interesujące są Chiny, gdzie pojawiają się kompozytorzy, którzy odrobili lekcję awangardy, a teraz odkrywają swoją tradycję, na przykład szalenie ciekawe instrumenty ludowe. Mnie też to ogromnie pociąga. Kończę cykl pieśni do chińskich tekstów, ale oczywiście w tłumaczeniu niemieckim. To piękna, pełna zadumy, poezja.

[srodtytul]Druga pasja[/srodtytul]

Dwór w Lusławicach zobaczył po raz pierwszy w 1973 r. Był zrujnowany, z pięknego niegdyś parku dawno wycięto wszystkie drzewa nadające się na deski, najcenniejszy zabytek, zamiast stawu – bagna porosłe trzciną. A ariański lamus, w którym w XVI w. mieściła się drukarnia, został zniszczony.

Być może ten ariański rozdział historii Lusławic sprawił, że postanowił zostać właścicielem dworu. Od początku jednak było wiadomo, że zrobił to dlatego, iż mógł wreszcie poświęcić się swej drugiej pasji – dendrologii.– W Lusławicach znalazłem genius loci – przyznał po latach. – To dzięki temu miejscu zdecydowałem się pozostać w Polsce, a nie zamieszkać w Niemczech czy USA. Meble, piece, obrazy, wystrój wnętrz – wszystko jest tam moim dziełem. To też swego rodzaju kompozycja, tylko niezapisana na papierze nutowym.

Najważniejsze są jednak drzewa. Ile ich rośnie w parku liczącym 30 hektarów, nie potrafi już powiedzieć. – Dwa razy w roku urządzam tam duże sadzenie – przyznaje. – Czynię to według planu, mój park to prawie symfonia.

W lusławickim parku stworzył też dwa labirynty. – Są dla mnie symbolem artystycznych poszukiwań – twierdzi. – Nie zawsze przecież można iść prostą drogą, czasami dochodzi się do ściany i trzeba zawrócić, spojrzeć wstecz. Jako kompozytor też nie mogę ciągle biec do przodu, warto sięgnąć do wzorów starych i sprawdzonych. Nie wierzę w permanentną rewolucję w typie Trockiego, bo ona prowadzi do chaosu i zagłady.

Jako twórcę natura bardziej go dziś interesuje niż sacrum, a kontakt z nią daje mu dystans do rzeczy, do czasu i do tego, co skomponował. –Ale to też przychodzi z wiekiem – wyznaje. –Dawniej każde kolejne zamówienie oznaczało, że trzeba stworzyć coś nowego. Gdy człowiek dojrzewa, liczy się przede wszystkim to, co po nas zostanie. Wiem na przykład, że moja muzyka kameralna przetrwa. Jeżdżę po rozmaitych konserwatoriach i widzę, że wszędzie młodzi ludzie grają moje utwory. To ogromna frajda.

W latach 90. Krzysztof Penderecki otrzymał zamówienie od burmistrza Jerozolimy na utwór dla uczczenia trzech tysiącleci tego miasta. Pisał, jak zawsze, w pośpiechu. Pierwsze szkice powstały podczas tournée po Francji, dopracował je potem w Lusławicach. Kolejne partie rodziły się w Niemczech i Japonii, ostatnią nutę postawił w Lucernie i od razu partyturę zawiózł do wydawcy. W przeciwnym razie zaplanowane na początek stycznia 1997 roku prawykonanie utworu w Jerozolimie nie doszłoby do skutku.

Pozostało 97% artykułu
Kultura
Arcydzieła z muzeum w Kijowie po raz pierwszy w Polsce
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Kultura
Podcast „Komisja Kultury”: Seriale roku, rok seriali
Kultura
Laury dla laureatek Nobla
Kultura
Nie żyje Stanisław Tym, świat bez niego będzie smutniejszy
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Kultura
Żegnają Stanisława Tyma. "Najlepszy prezes naszego klubu"