Zadziorni mistrzowie improwizacji

Koncerty tria Medeski Martin & Wood to podróż w nieodkryte jeszcze rejony jazzu. Każdy z występów jest inny, każdy ekscytujący. Choć gościli w Polsce już kilka razy, a fani znają wszystkie ich albumy, potrafią zaskoczyć nowymi brzmieniami

Publikacja: 26.03.2009 10:46

Medeski, Martin & Wood (od lewej John Medeski, Chris Wood i Billy Martin)

Medeski, Martin & Wood (od lewej John Medeski, Chris Wood i Billy Martin)

Foto: Universitatis Varsoviensis

Ostatnio byli gwiazdą festiwalu Warsaw Summer Jazz Days 2007, a ich gościem znakomity gitarzysta John Scofield. Razem utworzyli kwartet wybitnych improwizatorów, inspirujących się wzajemnie w poszukiwaniu nowych dźwięków. Zaskakujące było to, że Scofield ustąpił pola Johnowi Medeskiemu, który zagrał najlepszy ze swoich koncertów. Obstawiony klawiaturami, a niektóre z nich: minimoog, Wurlitzer i fortepian elektryczny Fender-Rhodes, wyglądały na bardzo archaiczne, przypominał Joe Zawinula.

Podobnie jak tamten nieodżałowany wizjoner jazzu wyczarowywał własny świat dźwięków. Jakże odmienny od znanego z innych jazzowych koncertów. Medeski nawet na akustycznym fortepianie gra inaczej niż wszyscy pianiści. W jego muzyce i w twórczości całego tria jest odrobina szaleństwa. Grają, jak nikt jeszcze nie grał w takim stylu. Przesuwają granice możności, na każdym koncercie coraz dalej.

Niesamowity był ich występ w parku przy Królikarni na Warsaw Summer Jazz Days 2006. W upalne lipcowe popołudnie czekał na nich wielopokoleniowy tłum wielbicieli i ciekawskich. Do dziś ten koncert uważany jest przez bywalców za najlepszy, jaki odbył się na wolnym powietrzu w Warszawie.

A wszystko zaczęło się latem 1991 r. w garażu na Brooklynie. Tam John Medeski, Billy Martin i Chris Wood spotkali się kilka razy na próbach, nim objawili się nowojorskiej bohemie odwiedzającej kluby Greenwich Village na Manhattanie. Grali wtedy tylko na akustycznych instrumentach. Przyjęli nazwę Coltrane’s Wig, ale szybko z niej zrezygnowali w obawie przed procesami o wykorzystanie legendarnego nazwiska. Nazwali się po prostu Medeski Martin & Wood.

Zdezelowanym fordem jeździli na pojedyncze koncerty za miasto. Własnym sumptem nagrali pierwszą płytę „Notes from the Underground”. Sprzedawali ją przy okazji występów i rozsyłali do impresariów, redakcji i stacji radiowych. Wiedzieli, że obrali słuszną drogę, bo na ich koncerty przychodziło coraz więcej słuchaczy. Kiedy o zespole zaczęło być głośno w mediach, pojawiły się zaproszenia z całej Ameryki. Muzycy złożyli się na kempingowego vana, by mieli gdzie spać podczas podróży, i wyruszyli na podbój kolejnych stanów USA i Kanady.

W 1993 r. podpisali kontrakt z wytwórnią płytową Gramavision, która wydała przełomowy album „ It’s a Jungle in Here”. Krytycy prześcigali się w superlatywach, podkreślając nowatorski charakter nagrań. Prawdziwym hitem okazała się jednak płyta „Shack-Man” z 1996 r., która otworzyła im bramy legendarnej wytwórni Blue Note Records. Co ważne, jej szef Bruce Lundvall dał im artystyczną swobodę. Mogli nagrywać, co i jak chcieli.

Wydany w 1998 r. album „Combustication” zrobił sporo zamieszania na jazzowej scenie. Świeże, „klubowe” brzmienie i pulsujący rytm przyciągały na ich koncerty młodą publiczność. MMW czuli się w swoim żywiole. Zapraszali na koncerty czy do studia didżejów i wirtuozów otwartych na nowości. Sami również gościli na scenach innych gwiazd, m.in. grup Phish, Dave Matthews Band, The Roots, The Flaming Lips i wreszcie Johna Scofielda, z którym nagrali znakomity album „A Go Go”.

Eksperyment jest dla Medeskiego, Martina i Wooda podstawą istnienia. Dlatego są nieustannie w czołówce jazzowej awangardy. Jak powstaje ich muzyka, opowiedział mi perkusista Billy Martin: – Nie piszemy kompozycji, nie ustalamy tytułów. Komunikujemy się poprzez instrumenty. Lubimy ze sobą rozmawiać, ale raczej nie o koncepcjach. Po prostu siadamy i gramy, przekazując myśli poprzez dźwięki. To rodzaj muzycznej komunikacji wyrażany przez zmianę dynamiki gry. Na pierwszych próbach ustalamy tylko to, co można zmienić w następnym podejściu, i zapisujemy schemat utworu, by móc do niego wrócić. Mimo tylu lat wspólnego grania nadal istnieje między nami dobra chemia. A nastrój ich prawdziwie wolnej muzyki udziela się słuchaczom.

Ostatnio byli gwiazdą festiwalu Warsaw Summer Jazz Days 2007, a ich gościem znakomity gitarzysta John Scofield. Razem utworzyli kwartet wybitnych improwizatorów, inspirujących się wzajemnie w poszukiwaniu nowych dźwięków. Zaskakujące było to, że Scofield ustąpił pola Johnowi Medeskiemu, który zagrał najlepszy ze swoich koncertów. Obstawiony klawiaturami, a niektóre z nich: minimoog, Wurlitzer i fortepian elektryczny Fender-Rhodes, wyglądały na bardzo archaiczne, przypominał Joe Zawinula.

Podobnie jak tamten nieodżałowany wizjoner jazzu wyczarowywał własny świat dźwięków. Jakże odmienny od znanego z innych jazzowych koncertów. Medeski nawet na akustycznym fortepianie gra inaczej niż wszyscy pianiści. W jego muzyce i w twórczości całego tria jest odrobina szaleństwa. Grają, jak nikt jeszcze nie grał w takim stylu. Przesuwają granice możności, na każdym koncercie coraz dalej.

Kultura
„Rytuał”, czyli tajemnica Karkonoszy. Rozmowa z Wojciechem Chmielarzem
Kultura
Meksyk, śmierć i literatura. Rozmowa z Tomaszem Pindlem
Kultura
Dzień Dziecka w Muzeum Gazowni Warszawskiej
Kultura
Kultura designu w dobie kryzysu klimatycznego
Kultura
Noc Muzeów 2025. W Krakowie już w piątek, w innych miastach tradycyjnie w sobotę
Kultura
„Nie pytaj o Polskę": wystawa o polskiej mentalności inspirowana polskimi szlagierami
Kultura
Złote Lwy i nagrody Biennale Architektury w Wenecji