W całym mieście widać tę twarz: śliczną ciemnoskórą dziewczynkę z warkoczami. Spogląda z plakatów Brave Festival smutnym, skupionym wzrokiem. Zaprasza tych, którzy mają czas i odwagę. Czas, by odłożyć swoje sprawy i skupić się na przybyszach z peryferii. Po raz piąty do Wrocławia przyjechali strażnicy zanikających kultur: Afrykańczycy, Azjaci, Europejczycy, Latynosi – pochodzący z małych wiosek, plemion czy ubogich ulic. Pokazują zwyczaje i obrzędy sprzed setek lat.
Utrzymują tradycje przy życiu, choć z perspektywy pępka świata – leżącego gdzieś między Brukselą a Waszyngtonem – ich starania wydają się nieważne. Mają co najmniej czterech wielkich wrogów: globalizację, wojnę, biedę, popkulturę. Ale są wytrwali i stąd nazwa festiwalu – "brave" znaczy po angielsku odważny, dzielny. Odwagi wymaga się również od widzów, bo wydarzenia, które oglądają, nie są tylko spektaklami czy koncertami. To świadectwa, może jedne z ostatnich, jakie ci ludzie zostawią. Tu trzeba sobie odpowiedzieć na wiele pytań. Najczęściej wraca jedno: jeśli nie my im pomożemy, to kto?
[srodtytul]Śpiew przegania zło [/srodtytul]
W tym roku najważniejsze były modlitwy: obrzędy, które są obrazem duchowości, ale i formą sztuki. Każde z festiwalowych wydarzeń wywierało podwójne wrażenie – artystyczne i mistyczne.
Z ciemności wyłaniają się kobiety. Nie wszystkie stare – raczej noszące ślady trudnego życia: bruzdy na policzkach, pokrzywione i stwardniałe dłonie. Resztę skrywają pod zielonymi płaszczami, na głowach mają białe chusty. Cztery młodsze ubrały się odświętnie, w błyszczące suknie, włosy zakryły ozdobnymi przepaskami. To Kistynki ze wschodniej Gruzji, żyją w wąwozie Pankisi i śpiewają sufickie pieśni mające odegnać z Kaukazu wojnę. Zaczynają Zikr – ceremonię, w której stapiają się muzyka i modlitwa, a wraz z transem i kroplami potu następuje oczyszczenie z grzechu.