Moore należy dziś do największych białych gitarzystów bluesowych i bluesrockowych, jest wymieniany jednym tchem obok takich gigantów, jak Eric Clapton, John Mayall czy Jeff Beck. I nie ma w tym ani grama przesady, bo z gitary potrafi wycisnąć wszystko. To po prostu wirtuoz. Przy czym fenomenalną technikę Moore traktuje zawsze jako narzędzie do osiągnięcia celu, a nie sztukę dla sztuki.
Kiedy trzeba, potrafi zagrać z szybkością błyskawicy, choć nie ma się przy tym wrażenia, że jesteśmy w muzycznym cyrku (a tak dzieje się czasem, gdy słucha się Joe Satrianiego czy Steviego Vaia). Bez wysiłku zagra też ostre riffy. Ale tak naprawdę jego specjalnością są fantastycznie zagrane, przepiękne, melodyjne solówki. I kto wie, czy właśnie melodyjność, śpiewność nie jest główną cechą jego muzykowania.
Pytano go zresztą, dlaczego nie zdecydował się na tworzenie muzyki instrumentalnej. „Dzisiaj chyba nikomu już nie podobają się utwory instrumentalne, zresztą mnie samemu też. Wolę piosenki, chociaż w domu lubię pisać różne melodie, na przykład jazzowe, złożone z kilku akordów, do których można swobodnie improwizować” – mówił Moore w magazynie „Gitarzysta”.
Przy tym wszystkim muzyk ma fenomenalne wyczucie gatunku, jest bluesmanem z krwi i kości. Na początku wzorował się na Jimim Hendriksie i Peterze Greenie, złośliwi mówili nawet, że Moore jest jego naśladowcą. Ale ten etap twórca „Still Got Ted Blues” ma już dawno za sobą.
Debiutował w 1973 roku płytą „Grinding Stone”, już rok później był głównym gitarzystą słynnej grypy Thin Lizzy. Współpracował z takimi formacjami, jak G Force, Colosseum II i Skid Row. W latach 80. na swoich solowych albumach dryfował bardziej ku rockowi, a nawet metalowi, ale od słynnej płyty „Still Got Ted Blues” z 1990 roku Gary Moore powoli wracał do bluesa.