W związku ze zdobyciem przez "Green Book" Oscara dla najlepszego filmu roku przypominamy recenzję tego filmu autorstwa Barbary Hollender.
Dr Don Shirley, syn emigrantów z Jamajki, był znakomitym kompozytorem i pianistą. Grał klasykę, eksperymentował z jazzem. W latach 50. i 60. XX wieku wydał wiele płyt, stał się znaczącą postacią w świecie muzyki. Tony Vallelonga przez 12 lat był bramkarzem w klubie Copacabana w Nowym Jorku. Prosty facet z Bronxu zyskał przydomek Lip (Warga), bo wygadany i sprytny, zwracał na siebie uwagę gości i niejedno potrafił załatwić.
Życie ich zetknęło, gdy Tony stracił pracę, a Don Shirley szukał kierowcy i ochroniarza, który mógłby towarzyszyć mu w czasie koncertów na południu USA.
Dwie skrajności
Są bohaterami filmu Petera Frrelly'ego „Green Book", którego współscenarzystą jest syn Vallelongi, Nick. Trudno byłoby znaleźć dwójkę ludzi bardziej do siebie niepasujących. Shirley był Afroamerykaninem, Vallelonga pochodził ze środowiska gardzącego „czarnuchami". Na początku filmu jest scena, w której on, ku irytacji żony, wyrzuca do śmieci szklankę, z której napił się czarnoskóry hydraulik reperujący w kuchni zlew.
Vallelonga miał dużą rodzinę, Shirley był gejem, co w tamtym czasie było nieakceptowane i piętnowane. Vallelonga ledwo wiązał koniec z końcem, Shirley zarabiał znakomicie, mieszkał w luksusowym apartamencie i jeździł cadillakiem. Vallelonga był typem mięśniaka, facetem prostym i dość prymitywnym, Shirley miał za sobą studia na wydziałach muzycznym i psychologii, był eleganckim, wyrafinowanym inteligentem. Vallelondze nie zamykały się usta, małomówny Shirley wolał z dystansu obserwować świat.