W 1984 roku dostał pan w swoim okręgu 68 proc. głosów w wyborach do parlamentu i wszedł pan do świata polityki.
Zdecydowałem się na kandydowanie, ponieważ przyjaźnię się z rodziną Gandhich. Mój ojciec Harivansh Rai Bachchan, który był znanym poetą, związał się z ruchem narodowowyzwoleńczym, mnie samego łączyła dobra znajomość z synem Indiry Gandhi – Rajivem, który po śmierci matki w 1984 roku został premierem Indii. Wystartowałem w wyborach, żeby go wesprzeć, głównie z przyczyn emocjonalnych. Ale potem się zorientowałem, że polityka nie ma nic wspólnego z emocjami, i po dwóch latach złożyłem mandat.
Ronald Reagan był prezydentem Stanów Zjednoczonych, Arnold Schwarzenegger gubernatorem Kalifornii. Naprawdę nie pociągała pana walka o władzę? Podobno teraz też dostał pan propozycje od trzech indyjskich partii.
To plotki. Zresztą, nawet gdyby tak było, nie przyjąłbym tych ofert. Są aktorzy, którzy świetnie sprawdzają się w rolach polityków. Ja tego nie umiem i nie chcę robić. Mam inny zawód.
Pracuje pan na okrągło. Jak to możliwe, by aktor grał w pięciu, a nawet dziesięciu filmach rocznie?
Kiedy zaczynałem karierę w 1969 roku, wszyscy pracowaliśmy jednocześnie przy kilkunastu projektach. Zdarzało się, że w ciągu jednego dnia pojawiałem się na planie trzech różnych produkcji. Od siódmej rano do drugiej po południu pracowałem w jednym filmie, od drugiej do dziesiątej wieczorem – w drugim, a potem jeszcze jechałem na nocne zdjęcia w trzecim. Nie mieliśmy wtedy żadnych instytucji finansujących kinematografię. Producenci pożyczali pieniądze, kręcili kawałek i pokazywali go inwestorom. Jeśli ich zainteresowali, dostawali trochę funduszy i przenosili na taśmę następną część scenariusza. Powstawanie filmu było długim procesem, żadna produkcja nie szła płynnie. Dlatego i reżyserzy, i aktorzy byliby stale bezrobotni, gdyby trwali przy jednym tytule. Dzisiaj mamy już instytucje finansowe wspierające indyjskie kino, można więc pracować spokojniej.