Twórczość Witolda Gombrowicza zna pan jak mało który reżyser. Wielokrotnie mierzył się pan ?z jego „Trans-Atlantykiem", sięgał pan po „Ślub", „Iwonę", „Dzienniki", a „Operetka" była zawsze gdzieś z boku. Dlaczego?
Mikołaj Grabowski:
Już po pierwszym czytaniu tego utworu uświadomiłem sobie, że trudno znaleźć przestrzeń, w której można by ją wystawić. Teatr pudełkowy z czwartą ścianą nie spełni tego zadania. Będzie jedynie „operetkowy", a tu chodzi o coś więcej. Rzecz bowiem dzieje się w jakimś punkcie zawieszenia między Ziemią a kosmosem, w przestrzeni niby nam znanej i równocześnie trudno nazywalnej. Gombrowicz mówi o rzeczach poważnych, niezwykle istotnych, ale próbuje to ubrać w formę operetkową, czyli nadać temu blichtr przyziemny, banalny. Te puste rytuały „Operetki" są jej siłą, walorem i równocześnie pułapką dla twórców. Ponieważ to „banalne" ma być wypełnione istotną treścią, a to „puste" tak naprawdę pełne po brzegi. Stąd praca, z pozoru „miła i ciekawa", spędzała mi sen z powiek. Pierwszą przymiarką do „Operetki" był spektakl dyplomowy w krakowskiej PWST, właściwie warsztat studencki. Spektakl w Imce ma być dopełnieniem tamtej wizji.
Korzysta pan z muzyki Tomasza Kisewettera, ?którą napisał do głośnej prapremiery Kazimierza Dejmka. To będzie dialog ?z tamtym spektaklem?
Nie. Dejmek wystawił dramat Gombrowicza z całym sztafażem tradycyjnej operetki, która przed 40 laty, czyli w czasach premiery, była jeszcze niezwykle żywa. Wtedy wszyscy, nie tylko w Łodzi, chodzili „na operetki". Teraz ta zniszczona i nieużywana forma została zastąpiona innymi. Warto o tym pamiętać. I choć do ducha operetki wiedeńskiej będziemy się odwoływać, bo tak chciał Gombrowicz, nie mamy już takiego punktu odniesienia, jaki miał Dejmek. „Operetka" w warstwie fabularnej jest opisem świata celebrytów, świata ludzi bogatych. Ale jest i druga strona – ludzie biedni, wykorzystywani, lokaje, którzy mając swojego przywódcę Hufnagla, porywają się na panów – robią rewolucję.