Przed sobotnim koncertem nikt nie chciał dokonać choćby wstępnej oceny. Ani Adrian Thomas, zaprzyjaźniony z Góreckim i śledzący próby do prawykonania, ani Janis Susskind z wydawnictwa Boosey & Hawkes mającego prawa do utworów Polaka, która w sobotę chodziła po Royal Festival Hall z partyturą IV symfonii.
Wszyscy mówili: – Poczekajcie, jak muzyka zabrzmi. Wreszcie stało się i nadal nic nie jest oczywiste. IV symfonia, którą Henryk Mikołaj Górecki tworzył tak długo, nie powiela wzorca słynnej III symfonii. Czasami zaskakuje, choć jednocześnie to muzyka typowa dla tego twórcy.
Słychać to zwłaszcza w części pierwszej. Orkiestra wielokrotnie powtarza tu prosty motyw oparty na kilku dźwiękach: a, es, la, re czy mi wywiedzionych z nazwiska kompozytora Aleksandra Tansmana, do którego utwór się odwołuje. W typowy dla siebie sposób Górecki nadaje dźwiękom taką ekspresję, że wwiercają się w uszy i nie pozwalają o sobie zapomnieć.
Zwiewna i piękna jest część druga, inspirowana motywem ze „Stabat Mater" Szymanowskiego. Zaskakuje część trzecia z solowym fortepianem, któremu towarzyszą tylko wiolonczela, skrzypce i flet. A dzieło wieńczy motoryczna część czwarta. Najbardziej banalna, choć przynosząca ciekawe przetworzenia początkowego tematu IV symfonii.
Muzykolodzy zabiorą się teraz do gruntownej analizy rękopisów znalezionych po śmierci kompozytora. Wiadomo, że są w nich inne utwory: „Kyrie" i oratorium o św. Adalbercie. Zanim wszystko zostanie osądzone, oddajmy hołd dyrygentowi Andriejowi Borejce, który w sobotę pięknie i precyzyjnie poprowadził w Royal Festival Hall London Philharmonic Orchestra.