Wielu z nas słuchało tych samych nagrań co pan, a jednak nie zbudowało amfiteatru i nie zorganizowało festiwalu, na który przyjedzie Dylan.
Najpierw znalazłem przepiękną dolinę o wspaniałej ośmiuset letniej historii z młynem w roli głównej. Działkę odkupiliśmy z przyjaciółmi od Agencji Rolnej i wymyśliliśmy sobie działalność agroturystyczną z jazdą konną, nie planując nic większego. Ale od początku staraliśmy się dbać o dobry styl: budowaliśmy w stylistyce szachulcowej z użyciem cegły rozbiórkowej, bo dzisiejszej nie uznaję. Zaczęliśmy od stajni z kilkoma pokojami, poszerzyliśmy też zbiorniki wodne, jakie pozostały po młynie. Od tego czasu budzę się jednak o drugiej w nocy i myślę, co dalej. Z tych myśli zrodziła się wyspa i restauracja na wodzie, która przyciągnęła w środek lasu tłumy ludzi – menedżerów muzycznych, organizatorów konferencji. Ci zaś domagali się, żeby zbudować hotel, bo nie mieli, gdzie spać. A kiedy zaczęliśmy budować hotel, tuż obok powstała niecka. Pomyślałem, że może by tam zbudować amfiteatrzyk. Ale i wtedy przez głowę nie przeszła mi myśl, że będę sprowadzać największe zagraniczne gwiazdy.
To co pan myślał?
Zaczynaliśmy spokojnie od polskich zespołów czy alternatywnych składów z lat 60. - takich jak The Animals. A gdy rosła widownia, wraz z nią trzykrotnie powiększaliśmy amfiteatr. Teraz możemy pomieścić 11 tysięcy słuchaczy. Ostatnią rozbudowę przeprowadziłem dwa lata temu, gdy zdecydowałem, że przyszedł czas na największe gwiazdy.
Polski rynek koncertowego jest zdominowany przez globalnego lidera Live Nation albo korzysta z łańcucha pośredników, co podraża koszty. Jak pan daje sobie radę?
Wsiadłem w samolot i poleciałem z synem do Los Angeles. Wynajęliśmy hotel w Hollywood i dzięki łutowi szczęścia oraz kilku kontaktom, poznałem paru ważnych ludzi w branży. Ominąłem łańcuszek pośredników, bo to by nas zabiło finansowo. Tak zaczęła się moja przygoda z Carlosem Santaną i Bobem Dylanem. Z Santaną nie było łatwo. Padały pytania, dlaczego ma zagrać na wsi, daleko od lotniska, a nie w Warszawie czy w Gdańsku. Kiedy przyleciał, jechaliśmy do doliny dziurawymi kaszubskimi drogami, żeby ominąć korki, z czego Carlos miał wielką uciechę. I poznał moją historię - to jak pierwszy raz jako czternastolatek usłyszałem „Black Magic Woman" w remizie w Ustce oraz to, jak spełniają się moje muzyczne marzenia, bo na cześć Santany zbudowałem amfiteatr, do którego przyjechał. Zakochał się w dolinie. A przed koncertem, zanim wszedł na scenę, bez opieki ochroniarzy spacerował w tłumie fanów, który oszalał z radości. Nie mógł się doczekać rozpoczęcia występu, zaczął grać półgodziny wcześniej i zapowiedział, że skończy dopiero wtedy, jak mu prąd wyłączymy. Osobisty ochroniarz Carlosa mówił mi, że nie widział szefa w takiej euforii od dziesięciu lat. A potem zadzwoniła szefowa mojego marketingu, żebym przyszedł na scenę, bo Santana nie chce grać. Pomyślałam, że chwilę byłem w muzycznym raju, a teraz zaczyna się piekło. Mało nie dostałem zawału serca. Z najczarniejszym myślami szedłem na scenę, gdzie okazało się, że Carlos zrobił mi najprzedniejszy kawał: wkręcił mnie! Poprosił do siebie i wręczył swoją gitarę z dedykacją „Dla Mirka z miłością i szacunkiem" oraz bukiet białych róż. Zgodził się też na wykorzystanie urywków koncertu w reklamach festiwalu oraz Doliny Charlotty. Z podkładem przeboju „Europa" mówi, że w naszej dolinie poznał swój nowy dom. Czy można czegoś więcej od życia chcieć?