Mikstura wiedźmy nie traci mocy

Wznowienie legendarnego albumu Milesa Davisa dowodzi, że jazz łączony z rockiem i elektroniką fascynuje i dziś.

Aktualizacja: 28.07.2015 22:52 Publikacja: 28.07.2015 19:39

Miles Davis, "Bitches Brew", Columbia/Sony, 3CD + DVD, 2015

Miles Davis, "Bitches Brew", Columbia/Sony, 3CD + DVD, 2015

Foto: Rzeczpospolita

Najnowsze wydanie „Bitches Brew" jest najbogatsze z dotychczasowych, czteropłytowy album zawiera dwie płyty CD z muzyką z sesji studyjnych, wzbogaconą o sześć dodatkowych utworów, a także zapis dwóch koncertów: w Kopenhadze (listopad 1969, DVD) i na festiwalu Tanglewood (sierpień 1970, CD).

Te koncerty dają wyobrażenie o twórczej sile Davisa i jego młodych muzyków: Keitha Jarretta, Chicka Corei, Dave'a Hollanda i Jacka DeJohnette'a, którzy stali się czołowymi postaciami jazzu.

Minęło 45 lat od wydania pierwszego tak mocno zelektryfikowanego albumu w historii jazzu. Nie było to wszakże pierwsze nagranie z elementami rocka, ale zyskało największą sławę i spowodowało ekspansję jazzrockowych zespołów, m.in. Weather Report, The Mahavishnu Orchestra, Return to Forever, i w efekcie powstanie nowego stylu fusion.

Zwiastuny w postaci rockowych riffów gitary Johna McLaughlina i fortepianów elektrycznych Herbiego Hancocka i Chicka Corei pojawiły się wcześniej na płycie Davisa „In a Silent Way" (1969). Istniała też grupa Lifetime Tony'ego Williamsa, byłego perkusisty Milesa. Kiedy na półki trafił album „Bitches Brew" o prowokującym tytule („Mikstura wiedźmy") i przyciągającej oko okładce Matiego Klarweina, wybuchła sensacja: jazzman wydał album, który kupowali fani rocka. Zespół Davisa zaczął występować przed wielotysięczną publicznością na rockowych festiwalach i w salach zarezerwowanych dla najpopularniejszych zespołów. Na festiwalu Tanglewood grał obok Santany, The Who i Jethro Tull.

„Bitches Brew" przyniosła Davisowi pierwszą Złotą Płytę w USA za sprzedaż pół miliona egzemplarzy. W skali światowej liczba się podwoiła. Za ten album otrzymał drugą z ośmiu nagród Grammy, jakie zdobył w karierze.

19 sierpnia 1969 r. Miles wszedł do Columbia 30th Street Studio dziesięć lat po nagraniu w tym miejscu legendarnego albumu „Kind of Blue". Zastosował podobny schemat, dał muzykom tylko zarys melodii, kilka akordów i instrukcji dotyczących tempa. Kilka tematów wykonywał wcześniej z mniejszym zespołem, który w studio powiększył się do kilkunastu muzyków. Na fortepianach elektrycznych grają równocześnie Joe Zawinul i Chick Corea. Ciekawy efekt dało połączenie kontrabasu Dave'ego Hollanda z gitarą basową Harveya Brooksa. Obok dwóch zestawów perkusyjnych Jacka DeJohnette'a i Lenny'ego White'a stanęli perkusjoniści: Airto Moreira, Don Alias i Juma Santos.

Na oryginalnym, podwójnym albumie winylowym znalazło się sześć utworów trwających od czterech do 27 minut. Dwa skomponowali Joe Zawinul („Pharaoh's Dance") i Wayne Shorter („Sanctuary"). Pozostałe były autorstwa Davisa, w tym najdłuższy, tytułowy „Bitches Brew" pełen niespodziewanych zwrotów akcji i ekscytujących brzmień trąbki, klarnetu basowego Benniego Maupina i ostrych riffów gitary Johna McLaughlina. Po raz pierwszy grupowe improwizacje nabrały szlachetnego brzmienia, a muzycy dali się ponieść wyobraźni.

Zdania na temat albumu były podzielone. Krytycy posądzali trębacza o skłonności komercyjne, ale Duke Ellington nazwał Davisa „Picassem jazzu". Uznanie przychodziło z latami. Thom Yorke z grupy Radiohead powiedział, że album Davisa był inspiracją ich płyty „OK Computer" z 1997 r.

Zadziwiające, jak niewielu jazzmanów podjęło próbę zastosowania podobnej metody twórczej, nie mówiąc już o osiągnięciu choćby zbliżonego efektu artystycznego. „Bitches Brew" pozostaje szczytowym osiągnięciem muzyki improwizowanej i fuzji stylów.

Kultura
Krakowska wystawa daje niepowtarzalną szansę poznania sztuki rumuńskiej
Kultura
Nie żyje Ewa Dałkowska. Aktorka miała 78 lat
Kultura
„Rytuał”, czyli tajemnica Karkonoszy. Rozmowa z Wojciechem Chmielarzem
Materiał Promocyjny
Mieszkania na wynajem. Inwestowanie w nieruchomości dla wytrawnych
Kultura
Meksyk, śmierć i literatura. Rozmowa z Tomaszem Pindlem