W miarę jak kryzys branży drogowej pogrąża kolejne firmy, przybywa teorii spiskowych i polujących na sprawców katastrofy. W całej Polsce pracę może stracić nawet 100 tys. osób – jedna piąta wszystkich pracujących w sektorze.
To, że czekają nas kolejne bankructwa, jest zdaniem branży pewne. Przedsiębiorcom demonstrującym dziś przed Sejmem, którzy nie otrzymali pieniędzy za pracę przy budowie A4 na zlecenie Hydrobudowy, trudno będzie uwierzyć w krótkowzroczność rządzących. A politykom opozycji zaakceptować brutalną prawdę, że drogi powstają kosztem firm. Zarówno polskich, jak i zagranicznych.
Przetargi na realizowane dziś kontrakty były rozstrzygane w latach 2008 – 2009. Ogłaszano ich kilkadziesiąt rocznie. Ostra konkurencja i walka cenowa sprawiły, że firmy wyceniały kontrakty o 40 – 50 proc. niżej, niż szacował rząd. Ten zaoszczędził, a wolne pieniądze natychmiast przeznaczył m.in. na finansowanie kolejnych projektów. Urzędnicy chwalili się, że to „gospodarskie" podejście pozwoliło im zwiększyć liczbę inwestycji. Jak mówił „Rz" Lech Witecki, szef Generalnej Dyrekcji Dróg Krajowych i Autostrad, gdyby mógł, nie ogłaszałby 140 przetargów w ciągu dwóch lat. – Ale musimy do końca 2015 r. rozliczyć wszystkie projekty wartości 70 mld zł – podkreślał.
Teraz jednak firmy muszą dopłacać do interesu. Dlaczego? Bo przez ostatnich kilka lat znacznie wzrosły ceny – asfaltu o ok. 50 proc., paliwa o ok. 40 proc. Tracą nawet te, które podpisały umowy uwzględniające indeksację cen – np. koszty Budimeksu związane z autostradą A4 wzrosły o ok. 15 proc., a dzięki indeksacji wartość kontraktu wzrosła o 1,2 proc.
Większe firmy nie płaciły podwykonawcom. Właśnie one – zdaniem Wojciecha Malusiego, prezesa Ogólnopolskiej Izby Gospodarczej Drogownictwa – są zagrożone. I to wśród nich może być najwięcej upadłości.