Mijający właśnie półmetek kadencji Lecha Kaczyńskiego jest dobrą okazją do oceny jego prezydentury. Z pewnością gros zainteresowania skupi się na polityce wewnętrznej realizowanej przez prezydenta, szczególnie w warunkach trudnej i burzliwej kohabitacji. Jednak to nie polityka wewnętrzna, a zagraniczna jest przecież domeną prezydenta Rzeczypospolitej. Tak było za prezydentury Aleksandra Kwaśniewskiego, tak jest i teraz, choć zarówno forma, jak i treść tej polityki mocno się od siebie różną.
W sposób najbardziej jaskrawy widać to w polityce europejskiej. Aleksander Kwaśniewski czuł się na europejskich salonach jak ryba w wodzie. Lech Kaczyński jest tu jego absolutnym przeciwieństwem. Nieznający języków i nienawiązujący tak łatwego – jak Kwaśniewski – kontaktu z przywódcami europejskich państw prezydent czuje się na unijnych spotkaniach obco i nieswojo. Nie był w stanie nawiązać bliskich relacji z większością unijnych przywódców, co w prowadzeniu polityki zagranicznej nie jest bez znaczenia.
Pół biedy, gdyby jedynym problemem były lingwistyczno-charakterologiczne głowy państwa. Problem jest niestety głębszy i poważniejszy. Prezydent Lech Kaczyński jest skrajnie nieufny wobec Unii Europejskiej, nie rozumie mechanizmów jej funkcjonowania i nie potrafi (nie chce?) się w niej poruszać. Politykę międzynarodową rozumuje archaicznie, jako grę o sumie zerowej, gdzie interesy jednego państwa realizowane są kosztem innych, w warunkach nieustannego konfliktu i walki o swoje.
Nie neguję oczywiście potrzeby walki o polski narodowy interes. Jednak Unia Europejska opiera się na solidarności i współdziałaniu państw członkowskich. To właśnie dzięki temu okazała się tak trwałym i znakomitym gwarantem pokoju oraz dobrobytu na naszym kontynencie. Polski prezydent nie rozumie, a może nawet nie akceptuje tego mechanizmu, dlatego w kontaktach z naszymi europejskimi partnerami posługuje się językiem i metodami raczej XIX niż XXI-wiecznej dyplomacji. Wprawia to Europę w nie lada zakłopotanie i konsternację.
Co ciekawe, prezydent Kaczyński ma jednak przebłyski proeuropejskiej postawy. Mimo olbrzymiej presji zarówno ze strony własnego obozu politycznego, jak i opozycyjnej wówczas Platformy, prezydent nie upierał się wbrew realiom i rozsądkowi przy tzw. systemie pierwiastkowym, dzięki czemu szczyt unijnych przywódców w czerwcu 2007 roku zakończył się uzgodnieniem treści traktatu lizbońskiego.