Szczepłek: Przeszłość wróciła albo tęsknota za Aramem

Nigdy nie przeżyłem chwil równie podniosłych jak latem 1980 r. Potem już nigdy Polacy nie byli tak zjednoczeni jak wówczas.

Aktualizacja: 31.08.2020 21:43 Publikacja: 31.08.2020 19:28

Aram Rybicki

Aram Rybicki

Foto: Wikimedia/Artur Andrzej

Spędzałem wakacje w Trójmieście, codziennie chodziłem pod stocznię, stałem tam, gdzie wkrótce wzniesiono trzy krzyże, potem wracałem pieszo do kuzyna na osiedle przy cmentarzu Srebrzysko. Przychodzili do niego znajomi z różnych trójmiejskich przedsiębiorstw. Każdy przynosił jakieś wieści, plotki, niektórzy znali osobiście Lecha Wałęsę, o którym my w Warszawie nie słyszeliśmy.

Baliśmy się, nie wiedząc, jak to się skończy. Czy „czerwony" odpuści, czy się przestraszy. Będą strzelać jak w Grudniu '70 czy się nie odważą. Wejdą, nie wejdą. Z czasem niektórzy koledzy przestali przychodzić, bo w ich zakładach pracy ogłoszono strajk okupacyjny.

Rano znowu jechałem pod stocznię, ładowałem akumulatory nadziei, wspólnoty, patriotyzmu, chociaż tego słowa nikt nie używał jako zbyt patetycznego. Wystarczyło spojrzeć na tych ludzi za bramą i sąsiadów, stojących na placu jak ja. I tak przez dwa tygodnie. Tam, w grupie, już się nie baliśmy. Wszyscy staliśmy po tej samej stronie, bo mieliśmy jednego wspólnego wroga.

Mieliśmy świadomość, że bierzemy udział w wydarzeniach historycznych. Jednak po doświadczeniach Poznania '56, Marca '68, Grudnia '70, Ursusa i Radomia '76 mało kto się spodziewał, że tym razem wygramy, a za kilka lat zakończymy historię PRL.

Kiedy jechało się „eskaemką" czy szło po Wrzeszczu ulicą Partyzantów, wszędzie widziało się robotników siedzących na dachach lub stojących przy bramach zakładów. Wszędzie wisiały biało-czerwone flagi, nasze, wywieszane z własnej potrzeby i woli, nie jak na 1 maja. Rodziny i obcy ludzie przynosili robotnikom jedzenie i dobre słowa. Wygraliśmy, bo byliśmy zjednoczeni.

W mojej ówczesnej redakcji tygodnika „Piłka Nożna" większość z kilkunastu pracowników należała do Solidarności. Zapisaliśmy się do niej bodajże we wrześniu, kiedy jeszcze formalnie nie istniała. Legitymacje dostaliśmy wiele lat później, ale i tak do niczego nie były nam potrzebne, bo to nie były legitymacje partyjne. Weryfikację dziennikarską po stanie wojennym przeszliśmy suchą stopą, bo wstawił się za nami m.in. szef Klubu Dziennikarzy Sportowych, pułkownik, będący dziennikarzem „Żołnierza Wolności". Bardzo przyzwoity człowiek.

A potem coś zaczęło się psuć. Ludzie, których traktowaliśmy jak naszych bohaterów, wzięli się za łby. Była Solidarność Lecha Wałęsy, ale też Andrzeja Gwiazdy. Na nieskazitelnym, jak nam się wydawało, wizerunku księdza Henryka Jankowskiego pojawiła się poważna rysa.Lechii Gdańsk kibicowali późniejszy prezydent, dwóch przyszłych premierów, kilku ministrów, szef telewizji, a finansował największy trójmiejski gangster o pseudonimie Nikoś. Od barw klubowych mówiło się o „biało-zielonej Solidarności". Kapelan Lechii, wtedy postać powszechnie szanowana, po latach zaczął organizować pielgrzymki neonazistowskich kiboli na Jasną Górę i wygłaszać tam do nich kazania, w których nie mówił o miłości do bliźniego.

Nowi przywódcy Solidarności zachowywali się jak spasieni członkowie Centralnej Rady Związków Zawodowych, z którą wcześniej walczyli. A kiedy Karol Guzikiewicz za pieniądze z moich składek zaczął palić opony, po ćwierć wieku oddałem legitymację związku.

Przydałby się dziś ktoś taki jak Aram Rybicki (zginął w katastrofie pod Smoleńskiem), który jako pierwszy wraz z Maciejem Grzywaczewskim spisał 21 postulatów Międzyzakładowego Komitetu Strajkowego. Niektórych nigdy nie zrealizowano, inne są znowu aktualne, bo ówcześni opozycjoniści sami stali się władzą, mają swoje „zomo", wychowali bezwolnych następców. Wolą zapomnieć, jak chodzili w dziurawych butach i walczyli z kłamliwą propagandą, bo stworzyli taką samą, a jeżdżą już limuzynami z kierowcą. 40 lat minęło. Historia nie pierwszy raz zatoczyła koło.

Spędzałem wakacje w Trójmieście, codziennie chodziłem pod stocznię, stałem tam, gdzie wkrótce wzniesiono trzy krzyże, potem wracałem pieszo do kuzyna na osiedle przy cmentarzu Srebrzysko. Przychodzili do niego znajomi z różnych trójmiejskich przedsiębiorstw. Każdy przynosił jakieś wieści, plotki, niektórzy znali osobiście Lecha Wałęsę, o którym my w Warszawie nie słyszeliśmy.

Baliśmy się, nie wiedząc, jak to się skończy. Czy „czerwony" odpuści, czy się przestraszy. Będą strzelać jak w Grudniu '70 czy się nie odważą. Wejdą, nie wejdą. Z czasem niektórzy koledzy przestali przychodzić, bo w ich zakładach pracy ogłoszono strajk okupacyjny.

Pozostało 82% artykułu
Komentarze
Bogusław Chrabota: O dotacji dla PiS rozstrzygną nie sędziowie SN, a polityka
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Komentarze
Rusłan Szoszyn: Broń atomowa na Białorusi to problem dla Aleksandra Łukaszenki, nie dla Polski
Komentarze
Jacek Nizinkiewicz: PiS nie skończy jak SLD. Rozliczenia nie pogrążą Kaczyńskiego
Komentarze
Joanna Ćwiek-Świdecka: Edukacja zdrowotna? Nie można ciągle myśleć o seksie
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Komentarze
Bogusław Chrabota: Tusk zdecydował ws. TVN i Polsatu. Woluntaryzm czy konieczność