Spędzałem wakacje w Trójmieście, codziennie chodziłem pod stocznię, stałem tam, gdzie wkrótce wzniesiono trzy krzyże, potem wracałem pieszo do kuzyna na osiedle przy cmentarzu Srebrzysko. Przychodzili do niego znajomi z różnych trójmiejskich przedsiębiorstw. Każdy przynosił jakieś wieści, plotki, niektórzy znali osobiście Lecha Wałęsę, o którym my w Warszawie nie słyszeliśmy.
Baliśmy się, nie wiedząc, jak to się skończy. Czy „czerwony" odpuści, czy się przestraszy. Będą strzelać jak w Grudniu '70 czy się nie odważą. Wejdą, nie wejdą. Z czasem niektórzy koledzy przestali przychodzić, bo w ich zakładach pracy ogłoszono strajk okupacyjny.
Rano znowu jechałem pod stocznię, ładowałem akumulatory nadziei, wspólnoty, patriotyzmu, chociaż tego słowa nikt nie używał jako zbyt patetycznego. Wystarczyło spojrzeć na tych ludzi za bramą i sąsiadów, stojących na placu jak ja. I tak przez dwa tygodnie. Tam, w grupie, już się nie baliśmy. Wszyscy staliśmy po tej samej stronie, bo mieliśmy jednego wspólnego wroga.
Mieliśmy świadomość, że bierzemy udział w wydarzeniach historycznych. Jednak po doświadczeniach Poznania '56, Marca '68, Grudnia '70, Ursusa i Radomia '76 mało kto się spodziewał, że tym razem wygramy, a za kilka lat zakończymy historię PRL.
Kiedy jechało się „eskaemką" czy szło po Wrzeszczu ulicą Partyzantów, wszędzie widziało się robotników siedzących na dachach lub stojących przy bramach zakładów. Wszędzie wisiały biało-czerwone flagi, nasze, wywieszane z własnej potrzeby i woli, nie jak na 1 maja. Rodziny i obcy ludzie przynosili robotnikom jedzenie i dobre słowa. Wygraliśmy, bo byliśmy zjednoczeni.