Były już takie czasy w polskiej dyplomacji, kiedy nalot niezupełnie wykształconych „etosowych" kadr w różnych światowych stolicach doprowadzał międzynarodowy korpus dyplomatyczny do konwulsji ze śmiechu. Jeden z ambasadorów tak bardzo był przywiązany do swojej gosposi, że najpierw oprowadził ją po innych przedstawicielstwach w charakterze oficjalnej ambasadorowej, a potem, przyjmując korpus we własnej rezydencji, zaprezentował ją w fartuszku i z tacą – podającą do stołu. Konfuzja była wielka. Inny hodował w placówce dyplomatycznej hordę kotów, których zapachu nie dało się wyeliminować jeszcze lata po zakończeniu ich amabasadorskiej misji. Anegdoty wynikające z braku dostatecznego opanowania języka stały się przysłowiowe, a historyjki o polskiej dyplomacji z początku lat 90. można opowiadać długo.
Teraz obecna władza chce „szerzej uchylić drzwi" do służby dyplomatycznej osobom spoza gmachu resortu spraw zagranicznych. Zlikwidować egzamin z dwóch języków, zrezygnować z prymatu kandydatów z Akademii Dyplomatycznej i MSZ. A przecież i do tej pory każdej władzy udawało się jakoś umieszczać swoich ludzi w placówkach na chude lata, kiedy trzeba będzie oddać władzę. Jakoś zdawali egzaminy, zaliczali kursy, a niektórzy nawet sprawdzali się w swojej roli wcale nie gorzej niż zawodowi dyplomaci.
Coś jednak musieli zrobić oprócz uzyskania nominacji sprzyjającego prezydenta, jakiś dorobek zawodowy za nimi stał. Często byli to zresztą dziennikarze zajmujący się sprawami międzynarodowymi, i to ze wszystkich stron politycznej sceny. Obfity desant polityków do służby dyplomatycznej zawsze był metodą na godną emeryturę dla zasłużonych kolegów. Ale i oni musieli chociaż troszkę liznąć języka i nauczyć się, kim jest konsul, a kim chargé d'affaires.
W krajach europejskich zwykle stawia się na zawodowych dyplomatów. Dobrze przygotowanych i znających języki. Czasem mają za zadanie jak najmocniej związać się z krajem, w którym pełnią misję. Azjaci np. chętnie się żenią za granicą. Inni starają się być „przezroczyści", wiedząc, że kiedyś być może trzeba będzie przenieść się na inną półkulę i nic nie powinno obciążać zawodowej kartoteki. W USA są tacy, którzy dzięki solidnym wpłatom na kampanię oficjalnie dostają polityczną nominację. Jak ambasador Georgette Mosbacher, która sama – nie czekając na polecenie z Waszyngtonu – podała się do dymisji po stracie Białego Domu przez Donalda Trumpa. Mało kto otwarcie nawołuje jednak, by cała służba dyplomatyczna stała się otwarta na ludzi z zewnątrz. Czy tak krótka jest ławka PiS, że nie ma kogo mianować?
A może powód jest inny... Otwarcie służby dyplomatycznej może być przecież oznaką przygotowań do gwałtownej ewakuacji. Musi być zapewne jakiś powód zawrotnego tempa, które po raz kolejny Zjednoczona Prawica narzuca legislacji. A stanowisk do obsadzenia jest prawie cztery tysiące. Tyle że niektórzy mogą być wysłani tam, gdzie wcale nie chcą jechać.