Jednym z argumentów antylustracyjnego lobby jest stwierdzenie, że przyzwoity dziennikarz powinien się trzymać z dala od szamba, jakim są archiwa komunistycznej bezpieki. Media muszą więc omijać brzydkie obszary rzeczywistości i zajmować opisywaniem wyłącznie tego, co piękne i wonne. Wyznawcy tej zasady przeczyli jej, już w następnym zdaniu wylewając kubły pomyj na głowy przeciwników, ale przecież, powiedzieliby, drogowskaz nie musi chodzić we wskazywanym przez siebie kierunku.
Ja jednak jestem rzecznikiem tradycyjnego poglądu, zgodnie z którym dziennikarz zajmuje się rzeczywistością taką, jaka ona jest, a nawet głównie jej szpetnymi obszarami. Cóż, nie ja wymyśliłem III RP, w której autorytetem medialnym jest Żakowski, i chociaż fakt ten wystarczy, aby uznać ją za twór nieudany, nie możemy przymykać oczu na to, że pomimo wstrząsów istnieje nadal i Żakowski, i ta rzeczywistość.
Żakowski w "Rzeczpospolitej" swoją antylustracyjną filipikę zaczyna od lirycznego przywołania powieści Szczypiorskiego. Godne to i sprawiedliwe, gdy walkę z lustracją ilustrują słowa wyjątkowo obrzydliwego (donosił na swoich rodziców) agenta. Dalej też jest pięknie. Lustracja według Żakowskiego, jak i legionu jemu podobnych, to polowanie na czarownice. Sceptyk mógłby zauważyć, że co do istnienia czarownic można mieć niejakie wątpliwości, a istnienia agentów – dotąd – nie kwestionowali nawet zajadli ich obrońcy, ale im te drobiazgi nie przeszkadzają. Potem jest parę razy o obłędzie. Na szczęście, u Szczypiorskiego i Żakowskiego pojawia się książę, który uwolni agentów czarownice od prześladowców. U tego ostatniego nazywa się on Donald Tusk.
Książęta, strzeżcie się samozwańczych doradców.
Skomentuj na blog.rp.pl/wildstein