Pamiętam więc, jak tuż przed wyborami Platforma próbowała obejść konstytucyjny zapis o konstruktywnym wotum nieufności, składając wnioski o odwołanie wszystkich ministrów, każdego z osobna. Pamiętam nawet, co sam wtedy pisałem – że Platforma powinna liczyć się z tym, iż po wyborach sama obejmie władzę i, skoro tworzy precedensy, ona z kolei stanie się celem takich zagrywek. Matematycy używają w podobnych sytuacjach trzech literek – QED, czyli quod erat demonstrandum.
Pękam ze śmiechu, gdy czytam wyjaśnienia Bogdana Borusewicza, że Zbigniew Romaszewski nie nadaje się na wicemarszałka Senatu, ponieważ na takim stanowisku trzeba polityka "skłonnego do szukania porozumienia, nie konfliktu". Może nikt nie powiedział panu Borusewiczowi, że z nominacji jego partii wicemarszałkiem bratniej izby został Stefan Niesiołowski?
Moja skromna rada: Panie marszałku, niech pan się nie wstydzi przyznać, o co ma pan do Romaszewskiego osobisty uraz. Proszę się nie obawiać, że ktoś zarzuci panu małostkowość – teraz to cecha godna najwyższych autorytetów moralnych.
Ale gdy premier elekt posuwa się do pogróżek pod adresem IPN i historyków mających czelność dochodzić prawdy niewygodnej dla osób, wobec których Donald Tusk poczuwa się do zobowiązań – to już mi nie do śmiechu. Obiecana miłość zbyt szybko okazała się być rodem z orwellowskiego Ministerstwa Miłości.
Skomentuj na blog.rp.pl/ziemkiewicz