Czyż najważniejsze osoby w państwie nie powinny konsultować swojego stanowiska w sprawie stosunków z potężnym sąsiadem? Owszem, powinny. Problem polega na tym, że w Polsce, za sprawą niejasnych zapisów w konstytucji, co rusz rodzą się na tym polu spory. Kto ma wyznaczać kierunki, a kto doradzać? Kto ma ustalać priorytety, a kto sugerować ich modyfikację? Wreszcie – kto ma spijać śmietankę w razie międzynarodowych sukcesów, a kto zbierać cięgi za porażki?
Naiwnością byłoby oczekiwanie, iż dzisiejsze spotkanie premiera z prezydentem okaże się przełomem w stosunkach obu polityków. Może jednak będzie pierwszą próbą wykreślenia linii demarkacyjnych w naszej dyplomacji. Jeśli polityczne ambicje prezydenta i premiera nie pozwalają im na rezygnację z części prerogatyw (jak już wspomnieliśmy, nader niedbale zdefiniowanych), może rozsądnym wyjściem byłby swego rodzaju gentleman's agreement między rządem a pałacem.
Po zaledwie dwóch latach sprawowania urzędu Lech Kaczyński zyskał już na arenie międzynarodowej swoje miejsce. Jest uznawany za ważnego i lojalnego sojusznika w wielu krajach obszaru postsowieckiego, na „podbrzuszu” dzisiejszej Rosji, tak istotnym dla bezpieczeństwa energetycznego nie tylko Polski, ale i całej Europy. Spychanie go w takiej sytuacji na boczny tor dyplomacji byłoby co najmniej wyrazem lekkomyślności. Czy Radosław Sikorski byłby rzeczywiście w stanie załatwić dla nas więcej niż prezydent w takich stolicach jak Tbilisi, Baku czy Wilno?
Z drugiej strony warto wykorzystać autentyczny entuzjazm, jaki wykazują decydenci w krajach Unii Europejskiej wobec „nowoczesnego liberała” Tuska, by skutecznie promować polskie interesy w Berlinie czy Brukseli. Tutaj większe pole do popisu powinien mieć rząd.
Potrzebny jest tylko agreement, drodzy dżentelmeni.