Karnowski odmówił jednak podania się do dymisji i jego los znalazł się w rękach sopockich radnych, którzy mogą rozpisać referendum w sprawie odwołania prezydenta. Aby taki wniosek o referendum poddać pod głosowanie, w 21-osobowej radzie musiałoby się jednak znaleźć sześć gotowych go podpisać osób. Pięć było oczywistych – to radni opozycyjnego PiS. Jednak wśród pozostałych 16 radnych, wybranych z list bloku PO Samorządność Sopot, nie znalazł się ani jeden sprawiedliwy.
Na początek odrzućmy hipotezę, że wszystko to jest tylko gra. Że Tusk głośno domaga się dymisji Karnowskiego, a po cichu go wspiera. Premier musi wiedzieć, że byłaby to taktyka samobójcza, bo i tak cała odpowiedzialność za wspieranie polityka, na którym ciążą korupcyjne zarzuty, spadłaby na Platformę Obywatelską. Jeśli jednak to nie jest gra, to Donald Tusk ma poważne kłopoty. Ich ilustracją może być powiedzenie, że najciemniej jest pod latarnią. Premier, zajęty zapewne ważniejszymi państwowymi sprawami, pozwolił, żeby pod jego bokiem (wszak sam jest mieszkańcem Sopotu) lokalna organizacja partyjna przekształciła się w prywatny folwark Jacka Karnowskiego. Powstał polityczny układ, w którym ślepe oddanie miejscowemu bossowi jest ważniejsze niż lojalność wobec partii i jej przewodniczącego. W którym prywatne interesy prezydenta miasta, pragnącego jak najdłużej utrzymać się na powierzchni, stają się ważniejsze niż dobre imię Platformy.
Rozbicie tego układu i zdyscyplinowanie sopockich działaczy PO powinno być dziś dla Donalda Tuska sprawą prestiżu i honoru. Jeżeli nie chce być tylko figurantem, jeśli chce powalczyć o prezydenturę Polski, nie może stracić nad swoim zapleczem kontroli.
[ramka][link=http://blog.rp.pl/blog/2009/01/30/dominik-zdort-sopot-to-dla-tuska-sprawa-prestizu-i-honoru/]Skomentuj[/link][/ramka]