Jak argumentuje "Polska", gdyby teczki Kaczyńskiego były dostępne w Internecie, już w kilka godzin po sobotniej konferencji Palikota każdy internauta mógłby ustalić, że sugestie lubelskiego skandalisty są manipulacją.

Rozumiem i szanuję emocjonalną reakcję na to, jak Palikot sypie lepkimi insynuacjami. Nie sprzeciwiam się jawności akt. Niech będą dostępne w sieci. Ale przestrzegam przed złudzeniem, że to wszystko załatwi. IPN powstał właśnie dlatego, aby stworzyć przydatną dla wszystkich metodologię badania materiałów Służby Bezpieczeństwa. Aby zatrudnieni w instytucie historycy potrafili rozpoznać niuanse i konteksty, jakich laik nie dostrzeże lub które może zrozumieć opacznie.

Praktyka pokazała, że jeśli instytut stawał się przedmiotem sporu, to zawsze politycznego, a nie historycznego. Tego właśnie dotyczy kontrowersja, czy można prześwietlać przeszłość narodowego symbolu – Lecha Wałęsy – i komu na rękę jest takie prześwietlanie. Oczywiście pojawiały się utyskiwania na warsztat historyków, ale zwykle wyłącznie po to, aby zdezawuować polityczną wymowę ich prac. Jaki byłby skutek umieszczenia w sieci wszystkich materiałów SB bez komentarza, a właściwie z komentarzem "niech każdy sam wyciąga wnioski"? Otóż moim zdaniem byłby to akt rozpaczy i krok do tyłu. Teza, że nie może istnieć instytucja analizująca i wyjaśniająca treść ubeckich akt, jest tezą czysto polityczną, a nie naukową.

Prawdziwy problem nie dotyczy bowiem dostępności akt, ale zachowania tych, którzy – niezadowoleni z tego, co historycy wyczytali w archiwach – wyzywają ich od partyjnych pałkarzy.

[ramka][link=http://blog.rp.pl/semka/2009/04/27/teczki-w-sieci-nie-rozwiaza-problemu/]Skomentuj[/link][/ramka]