Po pierwsze uznali, iż Iran w najbliższym czasie nie będzie w stanie zagrozić swoimi rakietami ani Europie, ani tym bardziej Stanom Zjednoczonym. Po drugie: postanowili poświęcić tarczę na ołtarzu dobrych stosunków z Rosją. Po trzecie zaś doszli do wniosku, że naziemne bazy w Europie Wschodniej są zbyt drogie.
Ten krok może oznaczać początek epoki chłodu w stosunkach polsko-amerykańskich. Zapowiedź dalszej współpracy w sprawie nowego systemu, którą usłyszeliśmy z ust sekretarza obrony Roberta Gatesa, dotyczy – najwcześniej – roku 2015. W 2015 roku Barack Obama może już nie być prezydentem, a Robert Gates sekretarzem obrony. A nowy system powstanie... albo i nie powstanie. Poza tym: który polski premier podpisze teraz umowę z rządem USA bez obaw, iż kilka miesięcy później zostanie wystawiony do wiatru?
Nawet jeśli Obama zaproponuje nam coś na osłodę, sposób, w jaki Amerykanie wycofali się z tarczy oraz data, którą wybrali na ogłoszenie tej wiadomości, budzi niesmak.
Jedyną stolicą, w której zapanował w czwartek entuzjazm, była Moskwa. To zrozumiałe, bo dla Rosji próba utrącenia projektu tarczy była testem jej geopolitycznej potęgi. Kreml upiekł kilka pieczeni przy jednym ogniu: amerykańscy żołnierze nie pojawią się 200 km od europejskich granic Rosji, „rusofobiczna” Polska została upokorzona, rośnie za to prestiż Moskwy jako wpływowego gracza na scenie międzynarodowej. Rosyjscy przywódcy wydają się rozochoceni miękkością Waszyngtonu. Wysyłają obraźliwy list do prezydenta Ukrainy, grożą gruzińskiej flocie, zapowiadają interwencje zbrojne w obronie swoich obywateli za granicą.
Moskwa, owszem, odwdzięczy się Amerykanom: poprze nałożenie nowych sankcji na Iran i zgodzi się na obustrone ograniczenie liczby głowic nuklearnych (których i tak nie jest w stanie utrzymywać). To wyjątkowo niska cena za cały wór korzyści dla Rosji.