Alicja Tysiąc, która wygrała już w Trybunale Europejskim proces przeciwko Polsce, tym razem oskarża "Gościa Niedzielnego" przede wszystkim o to, że pomieszczone w nim artykuły pomawiają ją o próbę zabójstwa i sugestię, że nie chciała dziecka.
Spróbujmy się zastanowić nad sprawą bez względu na nasz stosunek do aborcji, chociaż to trudne, gdyż ten fundamentalny spór cywilizacyjny musi rozpalać ogromne emocje. W tym wypadku chodzi jednak o inne, również niezwykle ważne, kwestie.
Czy o kobiecie, która wytoczyła proces państwu za uniemożliwienie jej aborcji, nie można powiedzieć, że nie chciała dziecka? Przecież nie można bardziej ostentacyjnie tego wyrazić, niż próbując uniemożliwić jego urodzenie, i to w sposób najbardziej drastyczny. Tysiąc nie tylko dowiodła, że dziecka nie chciała, ona to powtarza cały czas. I nie mają tu nic do rzeczy jej uzasadnienia. Pomysł, aby wytoczyć sprawę o nazwanie rzeczy po imieniu, może być efektem wyjątkowej pewności siebie, którą wykazują środowiska posługujące się panią Tysiąc.
Dla Kościoła katolickiego aborcja jest zabójstwem nienarodzonego życia. Jeśli Tysiąc wygrałaby w tej sprawie, oznaczałoby to, że Kościół nie ma prawa głosić swojego przesłania. Jest to podstawowy zamach na wolność, w tym wolność religijną. Jest to także zamach na wolność słowa, gdyż korzystna dla Tysiąc sentencja oznaczałaby, że nikt, kto aborcję uznaje za zabójstwo, nie miałby prawa tego publicznie powiedzieć.
Cała sprawa Tysiąc jest kolejnym aktem walki lewicowo-liberalnych radykałów o narzucenie cenzury, a w konsekwencji ideologii. Jeśli nie wolno będzie wyrażać "niepoprawnych" treści pod pretekstem obrażania kogoś, kończy się wolność debaty i wolność słowa. I o to chodzi rzecznikom pani Tysiąc.