Wystawa okazała się sporym sukcesem, również dzięki prof. Szarocie, który na zaproszenie dyrektora Niemieckiego Muzeum Historycznego znalazł się w zespole historyków decydujących o kształcie ekspozycji. Pan profesor cierpliwie tłumaczył niemieckim kolegom, jaka jest polska wrażliwość historyczna w kwestii września i okupacji.
W atmosferze sukcesu pan profesor przyjął zaproszenie do rady naukowej "Widocznego znaku" mającego upamiętnić powojenne deportacje Niemców. Władysław Bartoszewski podkreślał wtedy, że prof. Szarota podejmuje decyzję na własną odpowiedzialność.
Szybko okazało się jednak, że w radzie naukowej profesjonalni historycy nie mają głosu decydującego. Szefem rady został faktyczny polityk Hans Meier, a jego zastępczynią publicystka Helga Hirsch związana z Centrum przeciw Wypędzeniom Eriki Steinbach. Zastrzeżenia wywołała też wymowa pierwszej wystawy, jaką miało firmować muzeum. To powody, o których prof. Szarota mówi. Ale o czym mówić nie chce?
Czy można nie zauważać tego, co ostatnio działo się wokół "Widocznego znaku"? Po wyborach do koalicji FDP-CDU/CSU wrócił spór o wejście Eriki Steinbach do rady fundacji patronującej muzeum. Kunktatorska niechęć Angeli Merkel do definitywnego zamknięcia sporu zachęciła zwolenników szefowej Związku Wypędzonych w CDU do wygłaszania coraz bardziej aroganckich zdań. Wreszcie 16 eurodeputowanych z CDU i CSU wystąpiło z listem. Napisali w nim, że skoro się prześwietla przeszłość Steinbach, to powinno się tak samo postąpić z życiorysami polskich członków rady fundacji "Widocznego znaku".
Trafili kulą w płot – w radzie fundacji nie ma Polaków. A jedyny Polak, który zaufał stronie niemieckiej i wszedł do innej rady – naukowej – miał prawo zareagować nerwowo. Pewnie nikt w CDU i CSU nie powiedział autorom listu, że takie żądania wobec kogoś, komu Niemcy rozstrzelali ojca w 1939 r., są czymś oburzającym.