"Nie jestem biurem pośrednictwa. Nie jest moim zadaniem znalezienie miejsc pracy dla maksymalnej liczby urzędników" – stwierdził premier Tusk kilka tygodni wcześniej, pytany w Brukseli o udział polskich dyplomatów w nowo tworzonej służbie zewnętrznej UE.
Nagroda im. Karola Wielkiego, pochwały ze strony Angeli Merkel czy publicystów "Financial Timesa" nie zwalniają szefa rządu z dbania o polską rację stanu (w wersji patetycznej) czy też załatwiania naszych interesów, gdzie się tylko da (w wersji potocznej).
Obowiązek wizowy nie jest najważniejszym problemem w stosunkach polsko-amerykańskich, a prezydent USA nie może, niestety, nic tutaj zmienić bez zgody Kongresu. Jednak malownicze powiedzonko polskiego premiera o "proszalnych procesjach" jest dyplomatycznym kuriozum. Podobnie jak porównania do biura pośrednictwa pracy. Czy w sprawie pisowni polskich nazwisk na Litwie usłyszymy coś o "biurze paszportowym"?
Wolałbym się dowiedzieć, że polski rząd "zrobi wszystko, by wizy do USA zostały jak najszybciej zniesione" i postara się, "by jak najwięcej naszych urzędników znalazło się w strukturach unijnej służby zewnętrznej". Nawet jeśli rząd nic nie robi, to chociaż niech mówi, że robi. Bo w dyplomacji, kiedy prosi się o "zero", to zazwyczaj dostaje się "zero".
[ramka]Skomentuj [link=http://blog.rp.pl/magierowski/2010/04/09/poprosze-o-proszalna-procesje/]na blogu[/link][/ramka]