Adam Michnik, Tomasz Nałęcz, liderzy SLD i ekipa ich wiernych publicystów straszyli jego zabójstwem przy każdej wymierzonej w ich politycznych demonstracji faworytów, przy każdej ich bardziej zdecydowanej krytyce. Oczywiście krytyce płynącej z prawej strony sceny politycznej, na której, ich zdaniem, zabójstwo Narutowicza ciążyło będzie po wiek wieków.
Wszystko to do minionego tygodnia. Kiedy motywowana politycznie zbrodnia stała się faktem, nad Narutowiczem zatrzasnęło się wieko trumny. Na łamach „Wyborczej" Wojciech Orliński grzmi, że zestawienie sytuacji obecnej z napięciem między lewicą a prawicą bezpośrednio po odzyskaniu przez Polskę niepodległości jest absurdalne. Opisuje znane powszechnie fakty starć między endecją i PPS, które jako żywo dzisiaj nie występują, i wywodzi z tego, że „prawicowi publicyści" są ignorantami.
Dziwi mnie ta niepotrzebna tautologia, gdyż wybór konserwatyzmu zakłada przecież ignorancję, tak jak uczestnictwo w nagonce na PiS jest świadectwem poczucia humoru. To z kolei ogłosił redaktor naczelny „Newsweeka" Wojciech Maziarski. Inna sprawa, że gdyby tego nie zrobił, nikomu nie przyszłoby do głowy posądzanie go o taką przypadłość.
Erudycie Orlińskiemu należałoby wyjaśnić, że polityczne porównania nie zakładają identyczności sytuacji – która przecież nigdy się nie zdarza – ale jedynie pewne podobieństwa. Może zamiast tego należałoby jednak zapytać go: dlaczego nie zwrócił uwagi na niestosowność odwołań do zabójstwa Narutowicza swojemu naczelnemu, który robił to nie raz, a jajko rzucone w prezydenta Kwaśniewskiego miało być według niego zapowiedzią rzutu granatem?
Czyżby wówczas dochodziło do strzelaniny między Ligą Republikańską a SLD? Dlaczego porównanie do politycznego zabójstwa było stosowne dotąd, dopóki do niego nie doszło, a później być przestało?