W wielu miejscach w Polsce burmistrzami z kadencji na kadencję zostają bowiem te same osoby. Czasem rzeczywiście radzą sobie nieźle, więc lokalne społeczności to doceniają. Ale często też niespecjalnie wybitni burmistrzowie okopują się na swoich pozycjach. Podporządkowują sobie lokalne media, dając im intratne zlecenia reklamowe, albo tworzą własne gazety i budują sieć zależności, które potem wykorzystują przy przygotowaniach do kolejnej kampanii wyborczej.

Burmistrz z takim zapleczem, na dodatek startujący w wyborach po raz trzeci, ma ogromną przewagę nad konkurentami. A jednocześnie niezmienny układ władzy stwarza setki pokus o charakterze nepotyczno-korupcyjnym. W dojrzałych demokracjach już dawno uznano, że jedyną metodą na ograniczenie tej plagi jest wprowadzenie ograniczeń w możliwości spędzania kolejnych kadencji na fotelu burmistrza czy prezydenta.

To ważne, tym bardziej że lokalna opozycja pozbawiona wsparcia niezależnych mediów jest zwykle słaba. Duże partie polityczne traktują wybory samorządowe tylko jako poligon do przygotowań przed właściwym bojem o parlament i prezydenturę. Nie starają się więc kreować silnych lokalnych liderów. Chętnie przejmują samorządy, ale niewiele w nie inwestują. Lokalne komitety zaś są zazwyczaj ubogie i trudno jest im konkurować z gigantami podsypującymi swym działaczom w ostatniej chwili pieniądze na billboardy. Gigantami – dodajmy – wspieranymi przez przepisy, które pozwalają zacząć partiom wcześniej kampanię wyborczą, bo to one otrzymują w pierwszej kolejności numery list wyborczych.

Przepisy dają także potężne dotacje i subwencje partiom parlamentarnym, lokalne komitety pozostawiając samym sobie. Często skazując je na porażkę. Bo jak tu na poważnie konkurować z ugrupowaniami, które na kampanie wizerunkowe wydają po 30 milionów złotych?