Demokraci stracili większość w Izbie Reprezentantów. Ich kandydaci przegrali z republikańskimi rywalami w kilkudziesięciu okręgach wyborczych, co nie zdarza się zbyt często w amerykańskiej polityce.
Tak było w 1994 roku, gdy mijała właśnie połowa pierwszej kadencji Billa Clintona. Republikanie odbili Izbę Reprezentantów z rąk konkurentów po raz pierwszy od 40 lat. Z kolei w 1982 roku gorycz podobnej porażki poznał Ronald Reagan. Wówczas to demokraci święcili triumfy, powiększając swoją przewagę nad prawicą o 27 mandatów.
Co może zatem oznaczać wtorkowa klęska Partii Demokratycznej dla politycznej przyszłości Baracka Obamy? Jeśli historia miałaby się powtórzyć, Obama powinien bez problemu wygrać kolejne wybory prezydenckie w 2012 roku. Tak jak Reagan w 1984 roku, gdy zmiażdżył Waltera Mondale'a, wygrywając w 49 z 50 stanów. I tak jak Bill Clinton w 1996 roku, gdy nie dał szans Bobowi Dole'owi.
Obamie pozostaje więc nadzieja. Ale tylko nadzieja. Bo pierwszy czarnoskóry przywódca USA stał się ofiarą własnego piarowskiego kunsztu, który wyniósł go na szczyty władzy. Ani Reagan, ani Clinton nie rozbudzili w Amerykanach aż tak wielkich oczekiwań, a mimo to przez dwie kadencje osiągnęli bardzo dużo. Reagan przywrócił Ameryce optymizm i poprowadził ją do zwycięstwa nad imperium zła. Clinton zaś między jedną a drugą randką ze swoją ulubioną stażystką całkiem sprawnie zarządzał gospodarczym boomem.
Obama zaś obiecywał i hope, i change, i całą masę innych cudów. Był przekonany, że za przepchnięcie przez Kongres historycznych ustaw zdrowotnych rodacy będą mu wdzięczni do końca życia. Wszystkie zaś doczesne problemy szarych obywateli zasypywał drukowanymi w pośpiechu bilionami dolarów.