Na pewno „Merkelgate", malownicze samookaleczenie popełnione tuż przed metą. W powszechnym mniemaniu wpisuje się to obraz „Kaczora", który w końcu nie wytrzyma i pokaże swoją prawdziwą twarz. Zostawmy na boku, czy Kaczyński naprawdę taki jest czy nie. To bardziej kwestia wiary niż możliwości rzetelnego zweryfikowania. Tej bowiem jesteśmy pozbawieni w sytuacji, gdy na wpadkę Kaczyńskiego czyhała większość mediów. Wpadki Kaczyńskiego (a także – co ciekawe – Grzegorza Napieralskiego) były eksponowane. Donaldowi Tuskowi więcej uchodziło. Podobnie Januszowi Palikotowi, na którego grzechy mainstreamowe media patrzyły przez palce.
Nie ma tu prostej symetrii, nawet gdy wyliczymy media sprzyjające PiS. Wystarczy bowiem porównać jaki nakład ma „Gazeta Polska", a jaki „Gazeta Wyborcza". Jak często jest cytowana ta druga, a jak często „Nasz Dziennik". Wreszcie sięgnijmy do najnowszego raportu Fundacji Batorego, gdzie czarno na białym stoi, w których stacjach telewizyjnych leje się najwięcej wazeliny w stosunku do rządzących. Dysproporcja jest uderzająca.
To właśnie powinniśmy zapamiętać z tej kampanii. Przerażający regres dużej części mediów, które samodzielnie weszły w rolę pomagierów sztabów wyborczych. Regres sprowadzający wielu dziennikarzy do roli oficerów politycznych – jak nazwała ich poprzednia szefowa Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich Krystyna Mokrosińska.
Żal to powiedzieć, ale Mokrosińska ma rację. Wielu z owych oficerów politycznych przestało ukrywać na kogo będą głosować. To swoiste novum, bo w poprzednich kampaniach pracownicy mediów skrzętnie to ukrywali. Nawet wtedy, gdy wszyscy wiedzieli, którym partiom służą owi medialni kelnerzy. Wstydzili się, ale jak mówi znane powiedzenie, hipokryzja jest hołdem oddanym cnocie. Dziś już nawet nie trzeba zachowywać pozorów. I to jest jedno z najważniejszych wydarzeń kończącej się kampanii wyborczej.