Lis nie zostanie prezydentem, bo nie panuje nad sobą. Ma coś w rodzaju ticku nerwowego. Gdy się wkurzy na kogoś, to od razu musi go zbluzgać. Gdyby nad tym panował, bluzgał w zaciszu i w stosownym momencie, może miałby szansę uszczęśliwić nas swymi światłymi rządami. A tak pójdzie drogą Andrzeja Leppera. Huknie czasem coś ostrego, będzie szum, znajdzie garść wielbicieli. Jednak gaf będzie tyle, że reszta będzie wstydziła przyznać się do ich autora. Bo naród chce jednak choć odrobinę Wersalu, a Lis nie jest mu w stanie tego dać.
Tym bardziej, że nadpobudliwość powoduje, iż Lis nie pamięta wszystkich swoich zakrętów, przyjaźni, nieprzyjaźni i wypowiedzianych słów. – W zależności od kontekstu bardzo zmieniają się znaczenia słów i pojęć – wyznał szczerze w naprędce napisanym tekście poświęconym „podłościom" Szymona Hołowni.
Ciekawe stwierdzenie, które można wielorako interpretować. Wspólnym mianownikiem tych interpretacji powinna być konstatacja, że autor owego zdania nie jest osobą, od której bezpieczne jest kupowanie używanego samochodu. No bo na coś się umówimy, a potem kontekst się zmieni.
Kontekst się zmienił w przypadku Hołowni. Do poniedziałku był fajnym facetem i cenionym felietonistą. Ale w poniedziałek Hołowni nie spodobała się okładka „Newsweeka". Więc zabrał zabawki, grzecznie się pożegnał i poszedł w swoją stronę. Przestał wtedy być fajnym chłopakiem i cenionym felietonistą.
Hołownia dowiedział się, że jest „redaktorem na etacie oświeconego katolika" (czyli kimś takim, jaki był Tomasz, gdy prezentował swoją osobę w książce „Nie tylko Fakty"). Dowiedział się też, że należy do „klubu świętoszków i hipokrytów", którzy to są jako „znawcy Kościoła, specjalizujący się od kasowania z dwóch stron, od zakrystii, jako wzorowi katolicy, i z komercji, jako otwarci na liberalny świat i gotowi głosić w nim chwałę Pana".