Radosław Sikorski stwierdził, że jego słowa w wywiadzie dla serwisu »Politico« były nadinterpretowane, i odwołał się do argumentu, że nie autoryzował tej publikacji. Później w wywiadzie dla Wyborczej.pl stwierdził, iż nie ma pretensji o brak autoryzacji, „bo w kulturze anglosaskiej nie ma takiego zwyczaju", ale zastrzegł, że bywa ona przydatna, gdyż pozwala doprecyzować wypowiedzi.
Autoryzacja to wynalazek rodem z upadającego PRL, wprowadzony do prawa prasowego z 1984 r., wciąż obowiązującego, choć z licznymi zmianami. Na temat jego wprowadzenia krążą opowieści, chodziło najwyraźniej o narzędzie ochrony ludzi władzy, kontrolę ich wypowiedzi. Jednocześnie było to jakieś zabezpieczenie dla dziennikarzy przed wpadką.
W każdym razie, zgodnie z art. 14 ust. 2 prawa prasowego, „dziennikarz nie może odmówić osobie udzielającej informacji autoryzacji dosłownie cytowanej wypowiedzi, o ile nie była uprzednio publikowana". Za naruszenie tego obowiązku grozi obecnie grzywna albo kara ograniczenia wolności, ale takich procesów praktycznie nie ma. Brak autoryzacji jest natomiast argumentem w procesach cywilnych o naruszenie wolności słowa, kiedy chodzi o ustalenie, czy zacytowane słowa były wypowiedziane.
Według prof. Jacka Sobczaka, komentatora prawa prasowego, autoryzacja istnieje w wielu krajach, tyle że w formie nie tak sformalizowanej jak w Polsce. Rozmówca np. podpisuje umowę, jak dziennikarz ma postąpić z tekstem. Generalnie prof. Sobczak uważa, że można by z autoryzacji zrezygnować, jednak ze względu na naruszanie standardów dziennikarskich powinna być utrzymana.
Za utrzymaniem jakiejś formy autoryzacji jest też Izba Wydawców Prasy: ze względu na to, że odpowiedzialność za opublikowane słowa ponosi nie tylko dziennikarz, ale i wypowiadający się (za dosłownie cytowaną wypowiedź dziennikarz odpowiada, tylko gdy wyraźnie narusza ona czyjejś dobra osobiste).