Bogusław Chrabota: Katastrofa wyborcza koalicji rządzącej i jak sobie z nią poradzić

Po klęsce wyborczej nie można się obrazić na państwo i czekać aż po demokracji zostaną zgliszcza. Trzeba przyspieszyć reformy wszędzie gdzie to możliwe. Zbudować infrastrukturę obrony przed populizmem. Nie do wszystkiego trzeba ustaw i prezydenckiego podpisu. Stwórzmy katalog niezbędnych dla polskiej demokracji spraw, które są w zasięgu rządzących.

Publikacja: 08.06.2025 19:36

Porażka Rafała Trzaskowskiego w wyborach była dla koalicji rządzącej katastrofą

Porażka Rafała Trzaskowskiego w wyborach była dla koalicji rządzącej katastrofą

Foto: REUTERS/Kasia Strek

Uważam, że w tydzień po wyborach prezydenckich koalicjanci i ich zwolennicy wciąż, przynajmniej publicznie, nie zdecydowali się na użycie języka, który by opisał skalę ich wyborczej porażki adekwatnie do faktów. Nie używa się odpowiednich słów bądź to ze względu na wstrząs, który tabuizuje pewne określenia (jak w powiedzonku „ciszej nad tą trumną”), albo z obawy, że zostanie się zakrzyczanym, skopanym, wdeptanym w PiS-owską niszę. Stąd ta defilada pozorów, pocieszeń, dobrych min do złej gry, albo stadionowych zaklęć w stylu „Polacy nic się nie stało”. Jeszcze bardziej irytują wezwania: „Musimy się wreszcie wziąć do pracy”, w stylu marszałka Szymona Hołowni, który podprogowo (ale i wprost) daje do zrozumienia, że dotąd nie robiono nic. To oczywiście bzdura, bo robiono, ale nawet najbardziej zawzięci stronnicy Donalda Tuska przyznają, że można było zrobić więcej.

Czytaj więcej

Podcast „Rzecz w tym”: „Bujanie łódką” Jarosława Kaczyńskiego i rozgrywki wokół rządu technicznego

Jaka była stawka wyborów prezydenckich dla rządu Donalda Tuska?

Mam świadomość, że to słowo ciężkie i beznadziejne, ale warto wypowiedzieć je na głos. Otóż wyborcza klęska Rafała Trzaskowskiego to dla rządzących, a zwłaszcza Koalicji Obywatelskiej katastrofa. I to o takiej skali i wymiarze, że na dobre może odwrócić losy Polski, a nawet wpłynąć na kwestię integracji obywatelskiej. Katastrofa jest tym większa, że wszelkie plany rządzących opierały się na ryzykownej taktyce odkładania kluczowych reform do czasu wyboru przechylnego rządzącym prezydenta. Przedwcześnie założono, że kandydat liberalny ma wybór w kieszeni, więc po tym jak wygra wybory, podpisze się pod wszystkimi ustawami wychodzącymi z kontrolowanego przez rządzących parlamentu. Innymi słowy: stawką tych wyborów była możliwość skutecznego domykania procesu legislacyjnego przez rządzącą większość.

Czytaj więcej

Polityczne Michałki: Tusk opanowuje kryzys, Nawrocki mebluje Kancelarię, kłótnia Trump-Musk

Od tygodnia wiadomo, że tak się nie stanie. I że prawicowy prezydent będzie sypał piach w tryby i na większość planowanych reform nie ma szans. Nie ma, rzecz jasna, na takie intencje prezydenta innych dowodów, niż jego deklaracje z kampanii; niemniej nie dysponujemy żadną inną wiedzą. Praktycznym wymiarem wyborczej katastrofy jest więc niemal pewność, że Karol Nawrocki będzie blokował wszystkie wygodne dla rządu ustawy, a ten ostatni nie ma w Sejmie większości kwalifikowanej, by te weta obalić.

Polacy oczekują sprawczości i mogą podziękować rządzącym, nie przyjmując argumentu, że „się nie da"

Jak więc w takiej sytuacji rządzić? Pytanie ma dodatkowy wymiar – jeśli bowiem wielu zwolenników koalicji odwróciło się od niej za względu na deficyt sprawczości, to co się stanie, kiedy w wyniku blokowania ustaw przez prezydenta sprawczość będzie jeszcze mniejsza? Tu dochodzimy do ściany. Polacy nie przyjmą argumentacji, że „się nie da”, bo prezydent wetuje. Jeśli się nie da – odpowiedzą – to dziękujemy za piękną, choć krótką służbę publiczną. Zapraszamy do władzy następnych. Za dwa i pół roku, albo nawet wcześniej.  Co może uratować Koalicję Obywatelską?

Od tygodnia wiadomo, że prawicowy prezydent będzie sypał piach w tryby i na większość planowanych reform nie ma szans.

Uratować, bo wskutek katastrofy, schodząc ze sceny za dwa sezony może mieć ledwie kilkanaście procent poparcia. Uratować ją może wybór właściwej strategii. A jakie leżą na stole? W sumie, bez wydawania się w subtelności, możliwe są dwa scenariusze. Pierwszy: „Zostawiamy zgliszcza” – administrujemy jak się da i czym się da, koncentrujemy na tym, co się udaje i odstawimy na półkę całą agendę aspiracyjną. W tym scenariuszu kroczymy jakoś do przodu, ale instytucje państwa gniją. Królują synekury, partia przygotowuje pełną piwnicę konfitur w nadziei, że po kolejnych czterech latach jakoś się odbije.

Drugi scenariusz nawiązuje do tytułu sławnej piosenki Jacka Kaczmarskiego „Budujmy arkę przed potopem”. To ścieżka kompletnie różna od poprzedniej. Rzecz jasna, nie uwzględnia kwestii nie do wygrania (przynajmniej z dzisiejszego punktu widzenia), czyli utrzymania władzy po 2027 roku; ta perspektywa raczej już odpłynęła. Niemniej, daje nadzieję, że jakiś znaczący procent Polaków zachowa poparcie dla liberałów. Ten drugi scenariusz zakłada więc wytężony wysiłek reformatorski. Skupienie się na tych zmianach, które nie wymagają procesu ustawodawczego i aprobującego podpisu prezydenta. Paradoksalnie jest tego dużo.

Przykładem, który w „Rzeczpospolitej” już podałem, są media publiczne, w których należałoby zakończyć proces likwidacji, przeprowadzić konkursy i nadać im nowe statuty. Naprawiać i rozwijać państwo można bez zmian ustawowych. Należałoby przygotować pełen katalog takich spraw i konsekwentnie, zgodnie w założonym kalendarzem, wprowadzać je w życie.

Nie należałoby też rezygnować z paktowania z prezydentem. Odrzucenie możliwości współpracy z zasady byłoby fundamentalnym błędem. Polityka to gra z wieloma zmiennymi. Co więcej, ich liczba nie jest z góry określona. Wymaga jednak determinacji polityków, siły, rozsądku, namysłu, pragmatyzmu. Mam nadzieję, że rządzącym koalicjantom tego wszystkiego nie zabraknie. Choć – po prawdzie – mało kto w to dziś wierzy.

Uważam, że w tydzień po wyborach prezydenckich koalicjanci i ich zwolennicy wciąż, przynajmniej publicznie, nie zdecydowali się na użycie języka, który by opisał skalę ich wyborczej porażki adekwatnie do faktów. Nie używa się odpowiednich słów bądź to ze względu na wstrząs, który tabuizuje pewne określenia (jak w powiedzonku „ciszej nad tą trumną”), albo z obawy, że zostanie się zakrzyczanym, skopanym, wdeptanym w PiS-owską niszę. Stąd ta defilada pozorów, pocieszeń, dobrych min do złej gry, albo stadionowych zaklęć w stylu „Polacy nic się nie stało”. Jeszcze bardziej irytują wezwania: „Musimy się wreszcie wziąć do pracy”, w stylu marszałka Szymona Hołowni, który podprogowo (ale i wprost) daje do zrozumienia, że dotąd nie robiono nic. To oczywiście bzdura, bo robiono, ale nawet najbardziej zawzięci stronnicy Donalda Tuska przyznają, że można było zrobić więcej.

Pozostało jeszcze 83% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Komentarze
Michał Szułdrzyński: Jak podważyć wynik wyborów, nie podważając go, czyli teorie spiskowe po obu stronach sporu
Materiał Promocyjny
Mieszkania na wynajem. Inwestowanie w nieruchomości dla wytrawnych
Komentarze
Jacek Nizinkiewicz: Czy przeszłość Karola Nawrockiego przestaje budzić wątpliwości po wygranych wyborach?
Komentarze
Jędrzej Bielecki: NATO wreszcie przestraszyło się Rosji
Komentarze
Michał Szułdrzyński: Jest jeden scenariusz, w którym w tej kadencji Sejmu Andrzej Duda mógłby zostać premierem
Komentarze
Michał Szułdrzyński: Po przegranej Rafała Trzaskowskiego Donald Tusk nie może już dłużej czekać