Ludzie mają prawo niczego nie rozumieć: najpierw dwie niezależne komisje bezspornie potwierdzają rosyjską winę, nawet prezydent Władimir Putin mówi, że Rosja ma na sumieniu dopingowe grzechy, a teraz Trybunał Arbitrażowy do spraw Sportu dowody w wielu przypadkach uznaje za niewystarczające.
Czy oznacza to, że Rosjanie padli ofiarą spisku, czy Grigorij Rodczenkow - świadek koronny oskarżenia - to kłamca? Takie pytania są dziś uprawnione i zapewne ich zadawanie będzie stymulowane przez Moskwę.
Już drugie igrzyska zaczynają się w atmosferze niepewności i skandalu. Rodzi się uzasadniona wątpliwość, czy efektywna walka z dopingiem w ogóle jest możliwa przy obecnych uregulowaniach prawnych.
Gdy MKOl sobie z nią nie radził, powołano WADA (Światową Agencję Antydopingową), po Soczi powstały dwie komisje badające podejrzenia wobec Rosjan, a w przeddzień igrzysk w Pjongczangu niezależna superkomisja pod kierownictwem Francuzki Valerie Fourneyron, która miała mieć głos decydujący i nieodwołalny w sprawie dopuszczenia poszczególnych sportowców rosyjskich do igrzysk 2018.
Kiedy już sprawa wydawała się zamknięta, Rosjanie pogodzili się z sankcjami, MKOL sądził, że zachował twarz, przychodzi decyzja trybunału, dająca pretekst do kolejnych polemik, relatywizuje winę Rosjan i wspiera tych, którzy wierzyli w antyrosyjski spisek Zachodu.