Wszyscy wiemy, że „tak naprawdę nie dzieje się nic”, ale co się takiego działo, że od 2014 r., czyli od „Siedmiu widoków” nie wydałeś premierowej autorskiej płyty, wcześniej dostarczając takie albumy z dużą częstotliwością?
Od 2014 r., kiedy ukazało się „Siedem widoków w drodze do Krakowa”, tak naprawdę wydałem dwie płyty. Jedną z moimi ulubionymi piosenkami angielskojęzycznych wykonawców „Bedford School” i jubileuszową „L”, która była kompilacją wszystkich dotychczas niewydanych moich rzeczy z różnych źródeł. Przerwa fonograficzna nie trwała więc aż tak długo. Natomiast przez to, że dużo pracowałem dla Teatru Lalka i pisałem rzeczy, które nie mogły sprawdzić się jako elementy albumu, bez kontekstu inscenizacji – dość długo zbierałem się do tego, żeby taki album stworzyć.
Wiem, że to nie są czasy „albumowe”, bo jednak streaming ten porządek naruszył, ale ja ciągle przywiązuję dużą wagę do spójności mikroświatów, jakie tworzą zbiory wierszy, opowiadań czy właśnie – piosenek.
Co sprawiło, że wróciła gotowość do skomponowania nowej płyty?
Przez te wszystkie lata zagrałem naprawdę dużo koncertów ze zróżnicowanym repertuarem, w różnych składach i formach. Staraliśmy się z zespołem, żeby zawsze były na najwyższym poziomie. W pewnym momencie poczułem jednak, że nadszedł już czas na nowy projekt. Żeby grając tak dużo nie zacząć działać jak sztuczna inteligencja, żeby wróciło napięcie, ten rodzaj niepewności, który budzi zmysły. Inaczej mówiąc: pozytywny stres.