[b][link=http://blog.rp.pl/skwiecinski/2010/04/09/dalej-umieramy-za-merci/]Skomentuj na blogu[/link][/b]
Dlatego cieszę się wraz ze wszystkimi, którzy dostrzegli w środowych obchodach krok w dobrym kierunku, wiodący do normalizacji relacji polsko-rosyjskich. I pochylam się nad argumentami i odczuciami tych, którzy na temat przebiegu uroczystości mają odmienną opinię. A mimo to nie mogę pozbyć się wrażenia, że w nakręceniu emocjonalnej spirali pt. sprawa katyńska było i jest coś głęboko niezdrowego. Coś, co mnie osobiście bardzo smuci i drażni jednocześnie.
Dokładnie tak, jak smuciło mnie i drażniło, kiedy parę miesięcy temu, po wycofaniu się USA z tarczy antyrakietowej i kilku innych wydarzeniach, uznanych nad Wisłą za niemal nową Jałtę, a co najmniej za demonstracyjne despekty poczynione naszemu krajowi przez nową amerykańską administrację, w Polsce podniosła się wysoko fala narodowej neurozy.
Kiedy w Waszyngtonie dostrzeżono ją i uznano, że niekontrolowana może stać się dla Stanów źródłem jakichś dyskomfortów, zdecydowano uspokoić ją w sposób, który nie byłby skuteczny wobec nikogo innego, ale wobec Polaków – jak najbardziej. Kilku amerykańskich oficjeli udzieliło kilku wypowiedzi. Wysłano do Warszawy wiceprezydenta. Powiedziano Polakom kilka miłych słów. Kilka miłych słów, nie mających żadnego przełożenia na rzeczywistość.
Kilka miłych słów, które nawet nie usiłowały spowodować wrażenia, że pójdą za nimi jakiekolwiek zmiany w działaniach realnych, w realnym ustosunkowaniu się Waszyngtonu do spraw, które Polska uważa za istotne dla siebie. Bo, jak słusznie zauważono, Amerykanie dostrzegli, że Polakom niezwykle zależy na miłych słowach. Więc dlaczego ich nie dać, skoro to nic nie kosztuje?