Nikt nie płacze, że w nowo wybranym parlamencie nie widać półanalfabetów, wyrokowców czy prostaków, których w poprzednich kadencjach nie brakowało. Ja też nie.
Ale ten medal ma swoją drugą stronę. Oferta, jaką składa polityczny establishment polskiemu wyborcy, maleje i będzie maleć. Na razie młodzi ludzie, którzy pierwszy raz poszli na głosowanie, cieszą się, że zmienili kraj, pogonili brzydkiego Kaczora i wybrali ładnego Donalda.
Jeszcze nie wiedzą, że jeśli z jakiegoś powodu obecny wybraniec przestanie im się podobać, to będą się musieli przeprosić z Kaczyńskim albo pozostać w domu. A po kolejnych czterech latach – znowu. Obaj panowie są wciąż jeszcze młodzi, zdrowi i mogą się wymieniać u władzy przez wiele lat. A jeśli kompletnie zbrzydną publiczności, zastosują ten sam wariant co starzy towarzysze z SLD – ustawią na froncie jakiegoś młokosa i dalej będą pociągać sznurki zza jego pleców. Nikt nie założy nowej partii, bo przy tej ilości państwowej kasy, jaką dzielą między siebie już istniejące, to po prostu niemożliwe.
Tak działa ordynacja proporcjonalna połączona z budżetową dotacją: tworzy się ponadpartyjny polityczny kartel. Ktoś powie, że na Zachodzie też są po dwie główne partie… Ale u nich – sam nie wiem, jak to zrobili – partia jest żywym organizmem, rodzącym nowe idee i ich wyrazicieli. U nas partia to wódz i drużyna, regularnie czyszczona z ludzi nadmiernie inteligentnych, samodzielnych i zdolnych, którzy mogliby kiedyś rzucić wodzowi wyzwanie.
Obym był fałszywym prorokiem, ale przyjdzie nam jeszcze tęsknić za czasami, gdy partii było tyle, że aż na ich mnogość narzekano.