Kiedy Polacy mają polityka spokojnego, jego spokój zaczyna ich tak irytować, że rozglądają się za awanturnikiem. Kiedy mają awanturnika, odrzucają go na rzecz polityka ugrzecznionego i ugłaskanego.

Kiedy Wałęsa groził siekierką i puszczaniem w skarpetach w roku 1990, bardzo się to Polakom podobało, ale kiedy pięć lat później chciał podawać Kwaśniewskiemu nogę, uznali to za nie do przyjęcia. W ostatniej kampanii wyborczej uładzenie, ongiś liczone Kwaśniewskiemu na plus, było już dla wyborców minusem. Agresywny Miller był odtrutką na nudnego Buzka, ale potem wyborców zirytował. Nie inaczej z Jarosławem Kaczyńskim, którego zapowiedzi przewracania wszystkiego do góry nogami dwa lata temu się podobały, a teraz go pogrążyły, tak samo jak niegdyś Wałęsę.

Świadom tego wariackiego cyklu Donald Tusk postanowił oprzeć swój wizerunek na wezwaniach do spokoju, na zapowiedziach, że będzie spokój, i, jak się zdaje, na robieniu wszystkiego, żeby faktycznie był spokój. W kontraście z poprzednikiem, toczącym stale wojnę z całym światem, na pewno mu się to opłaci. Problem w tym, że nie na długo. Za jakiś czas ci sami, którzy cieszą się, że wreszcie mamy premiera nieawanturnego, zaczną się na niego złościć: autostrad nie ma, stadionów nie ma, a ten – ciepłe kluchy – nudzi, nic nie robi, chyba nic go to nie obchodzi!

Przyjmuję każdy zakład, że tak będzie, bo Polak po prostu tak ma.

Skomentuj na blog.rp.pl/ziemkiewicz