„Komuś przychodzą do głowy głupie pomysły toczenia ciągłej wojny politycznej i na pewno zrobię z tym porządek” – ogłosił przyszły premier. „Ludzie, którzy usiłują niszczyć autorytet Polski i życia publicznego w Polsce wewnątrz i za granicą, zostaną z tego bezlitośnie rozliczeni. Takich rzeczy nie wolno robić” – dodał.
Tusk nie sprecyzował, czy ma zamiar „bezlitośnie rozliczać” nas, redaktorów i dziennikarzy „Rzeczpospolitej” (wszak uznał nasz artykuł za „skandaliczny”), czy też historyków Instytutu Pamięci Narodowej. Nie przekazał również instrukcji, czego dokładnie „nie wolno robić” (choć znając liberalny światopogląd Tuska, zresztą historyka z wykształcenia, uznaję tę delikatną groźbę cenzury w jego ustach za nieświadomy lapsus).
Co gorsza, wczorajsze stwierdzenia szefa PO przeczą jego wcześniejszym zapewnieniom, iż jest zwolennikiem jak najszerszego otwarcia archiwów IPN i ostatecznego ujawnienia prawdy o najnowszej historii Polski. Chyba że nie zmienił zdania, tylko je zniuansował: można ujawnić wszystko, pod warunkiem, że to nowy premier będzie osobiście decydował, jakimi postaciami i jakimi okresami mogą się zajmować historycy, a czego „robić im nie wolno”.
Ponadto postawa Tuska raczej szkodzi byłemu prezydentowi, niż pomaga. Próba zamknięcia ust historykom IPN wywoła kolejną falę spekulacji na temat kontaktów Lecha Wałęsy z SB, a agent „Bolek” zmartwychwstanie raz jeszcze. Te słowa mogą też zaszkodzić samemu Tuskowi: szantaż wobec historyków nie przystoi człowiekowi, który przez lata walczył z komuną. A walczył między innymi o to, byśmy mogli poznać prawdę o naszej historii.