Lech Wałęsa i Aleksander Kwaśniewski mieli – jako szefowie państwa – nieporównanie łatwiejsze zadanie do wykonania niż Lech Kaczyński. Znacznie trudniej bowiem być prezydentem Polski w czasie, gdy nasze państwo zrealizowało już swe fundamentalne, a przez to oczywiste, cele w polityce zagranicznej i obronnej (przystąpienie do Unii Europejskiej i NATO), natomiast kolejne cele polityki zagranicznej i obronnej – głównych domen prezydenta – nie są już ani tak oczywiste, ani tak powszechnie akceptowane przez Polaków.
Ale też, w gruncie rzeczy, dopiero teraz mamy do czynienia z uprawianiem prawdziwej polityki zagranicznej polegającej na definiowaniu głównych narodowych celów oraz ich osiąganiu.
I w tej, już całkiem realnej, polityce Lech Kaczyński radzi sobie więcej niż dobrze.
Przede wszystkim szef państwa trafnie zdefiniował interes Polski, wskazując na bezwzględną konieczność umacniania relacji z USA, na potrzebę zmiany stosunków z pozostałymi państwami Unii Europejskiej w partnerskie (szczególnie z Niemcami) oraz palącą konieczność zagwarantowania Polsce bezpieczeństwa energetycznego (przez uwolnienie się od monopolu Rosji) i jednoczesnego pielęgnowania jak najlepszych relacji z emancypującymi się od wpływów Moskwy krajami położonymi na wschód od nas.
Pierwszym sukcesem prezydenta Kaczyńskiego jest powolne przyjmowanie do wiadomości przez naszych partnerów z Unii Europejskiej, że Polska z członka de iure UE staje się także członkiem de facto. Dużo oporniej postępuje proces uniezależniania się od energetycznych wpływów Rosji. To zadanie na wiele lat – na drugą połowę kadencji, a może również na kolejną kadencję, pod warunkiem że Lech Kaczyński nie jest kulawą kaczką (tak Amerykanie określają prezydentów bez szans na reelekcję), lecz głową państwa w połowie swej pierwszej kadencji.