Niech zajrzą do nich wreszcie wszyscy, niech problemy z przeszłością się skończą – powtarzają politycy ze wszystkich czterech sejmowych partii. Bardzo słusznie. Jest tylko jeden szkopuł: trudno otwierać coś, co już jest otwarte. A archiwa IPN są, jak tego dowodzi choćby zdemaskowanie profesora Aleksandra Wolszczana. Dziennikarz, historyk albo po prostu zwykły obywatel może przyjść, wypełnić rewers i zapoznać się z archiwaliami dotyczącymi danej osoby. Owszem, jest problem tzw. danych wrażliwych, ale to sprawa raczej wydumana – nie trafił się jeszcze nikt, kto by je ujawniał li tylko dla taniej sensacji, i nie sądzę, żeby miał się trafić.
Jedyną rzeczą, która ogranicza dostęp do akt przechowywanych w IPN, jest budżet tej instytucji. No i tu zaczyna się coś dziwnego. Na zdrowy rozum ci wszyscy, którzy są za pełną dostępnością akt, powinni się starać o zwiększenie budżetu instytutu, żeby jak najszybciej zdołał się on uporać z uporządkowaniem archiwów i żeby czas oczekiwania na realizację zamówienia stanowczo się skrócił. Tymczasem – w tym punkcie deklaracje znacznej części polityków co do chęci udostępnienia Polakom ich przeszłości nagle gwałtownie się rozjeżdżają z ich rzeczywistymi planami co do IPN. Nie pytam, które deklaracje są bardziej wiarygodne, bo każdy to wie.