Dziś, miesiąc przed kolejnymi wyborami do niemieckiego parlamentu, CDU przegania SPD w notowaniach różnicą aż 14 punktów procentowych. Wydawałoby się więc, że niemieccy chadecy nie muszą już drżeć o głosy ziomkostw. Jednak pani kanclerz karnie stawiła się na Dniu Stron Ojczystych.
W jej obecności szefowa Związku Wypędzonych Erika Steinbach powtórzyła ulubione zarzuty – że pierwsze wypędzenia Niemców z Polski miały miejsce już po I wojnie, gdy z naszego kraju wygnano milion Niemców, czy że ślady planów wyrzucenia ludności niemieckiej z Czech sięgają XIX wieku. Zadeklarowała też, że po wyborach ona i sojusznicy wrócą do kwestii jej obecności w radzie "Widocznego znaku" mającego upamiętnić wojenne i powojenne wysiedlenia Niemców.
Wobec tych agresywnych wypowiedzi pani kanclerz nie zdobyła się na polemiczny ton. Nie skorzystała ze swojej mocnej pozycji politycznej, aby wskazać, co może niepokoić w retoryce ziomkostw, lub poprosić szefową Związku Wypędzonych, aby raz na zawsze zamknęła temat swojej obecności w "Widocznym znaku". Angela Merkel nie nawiązała nawet w żaden specjalny sposób do rocznicy września 1939 roku. Jej przemówienie zostało doskonale wymodelowane. Pełno w nim było zarówno rytualnych pochwał dla pani Steinbach, jak i kierowanych ku sąsiadom zapewnień, że nie będzie "rozdrapywania ran" i pisania historii na nowo.
Niemiecki tygodnik "Der Spiegel" słusznie nazwał jej mowę szpagatem między troską o wiernych wyborców CDU a troską o to, by nie zadrażnić relacji z Warszawą tydzień przed rocznicą wybuchu II wojny światowej.
Szefowie kampanii szefowej CDU mogą być zadowoleni. Pani kanclerz zdobyła wyborcze punkty, a jednocześnie nie powiedziała nic na tyle kontrowersyjnego, by wywołać burzę w Polsce. Teraz czas na pisanie w miarę poruszającego i w miarę roztropnego tekstu jej wystąpienia na Westerplatte.