Kompromis zakłada, że krzyż w odpowiednio godny sposób zostanie przeniesiony sprzed Pałacu Prezydenckiego w inne miejsce. Przeniesiony i...
Tu kluczowe jest pytanie - co dalej? Czy na warszawskim Krakowskim Przedmieściu powinien powstać trwały ślad zgromadzenia setek tysięcy Polaków zbierających się tam po 10 kwietnia? Czy na Pałacu Prezydenckim powinna być widoczna jakaś pamiątka po tragicznie zmarłym prezydencie Lechu Kaczyńskim? I to w miejscu widocznym dla każdego obywatela, nie gdzieś w niedostępnych dla zwykłego śmiertelnika pałacowych zakamarkach. Tak jak w Sejmie, gdzie będzie umieszczona tablica ku czci parlamentarzystów, którzy zginęli w katastrofie.
Nie mamy jasnej deklaracji, co teraz się stanie. Warto tu przypomnieć, że harcerze postawili krzyż jako "apel do władz i społeczeństwa o zbudowanie tutaj pomnika". Milczy prezydent-elekt, który jako pierwszy powiedział, że krzyż powinien zniknąć. Tak samo milczą przedstawiciele jego ugrupowania, którzy też apelowali o usunięcie krzyża. Szkoda, że nie słychać głosu eurodeputowanego PO Sławomira Nitrasa, która dzień po tym, gdy Bronisław Komorowski mówił o usunięciu krzyża, stwierdził, że winna tam być tablica pamiątkowa. Gdyby słychać było więcej takich głosów ze strony Platformy wojna o krzyż przebiegła by znacznie łagodniej. To był jeden z najrozsądniejszych głosów w tym sporze.
Każe nam się wybierać między dwoma skrajnościami. Pierwsza to pozostawienie krzyża po wsze czasy. Lub wybudowanie monumentalnego pomnika. Druga to pozostawienie tego miejsca w takim kształcie jaki był przed 10 kwietnia. Czyli zero śladu po tym, co tu się działo.
Oba rozwiązania to dyktat, a nie kompromis. Z tym, że trzeba od razu zaznaczyć - możliwość narzucenia swojej woli w tym sporze ma tylko jedna strona. I nie są nią tzw. obrońcy krzyża. Jest ich zbyt mało. Może są i krzykliwi, ale w rzeczywistości rachitycznie słabi.