Moje ad vocem w sprawie próby przeniesienia krzyża

Ze smutkiem i goryczą obserwowałem procesję harcerzy z grupą księży na czele. Stanęła ona bezradnie przy obrońcach krzyża na Krakowskim Przedmieściu. Nie ma co udawać, że nie ucierpiał na tym prestiż Kościoła.

Publikacja: 04.08.2010 18:33

Piotr Semka

Piotr Semka

Foto: Fotorzepa, Kuba Kamiński Kub Kuba Kamiński

Napisano już sporo na temat agresywnych, gorszących wyzwisk i złych emocji, jakie towarzyszyły próbie przeniesienia krzyża. Opisywano, jak obrażano księży.

Zastanawiano się, czy można było do tej misji wybrać kapłana cieszącego się dużym autorytetem, księży o większym doświadczeniu duszpasterskim?

Wśród analiz medialnych tego, co stało się we wtorkowe popołudnie, niezwykle rzadko stawia się inne pytania. Dlaczego misja księży wysłanych po krzyż została przez tylu wiernych przyjęta bez zaufania? Jakie obawy kryły się za ich błaganiami o pozostawienie krzyża?

Spróbujmy na te niełatwe pytania odpowiedzieć.

Po pierwsze, założono, że uroczystość przeniesienia krzyża została zaakceptowana siłą porozumienia zawartego 20 lipca przez przedstawicieli kurii metropolitalnej warszawskiej, organizacji harcerskich i przedstawicieli kancelarii prezydenta RP.

Tymczasem umowa skupia się raczej na sposobie godnego usunięcia krzyża, a nie na postanowieniu, czy i kiedy na jego miejscu a powstanie inny znak pamięci.

Zwolennicy krzyża żywili i żywią obawę, że Kancelaria Prezydenta nie chce przed pałacem żadnej pamiątki po kwietniowych dniach. Dlatego byli oni w stanie zaakceptować usunięcie krzyża tylko wtedy, gdy zastąpi je znak pamięci w postaci pomnika czy tablicy pamiątkowej.

Tymczasem umowa żyrowana przez kurię proponowała szybkie usunięcie krzyża już teraz, w zamian za dość ogólnikowe obietnice.

Odpowiedni fragment oświadczenia brzmiał bardzo niejasno: „Jednocześnie organizacje harcerskie zwróciły się z prośbą do Kancelarii Prezydenta RP, Kurii Metropolitalnej Warszawskiej, a także władz miasta stołecznego Warszawy o godne upamiętnienie ofiar katastrofy smoleńskiej oraz żałoby wyrażanej przez Polaków - w formie adekwatnej do rangi tego tragicznego wydarzenia i atmosfery tamtych dni. Kościół Warszawski w osobie Metropolity Warszawskiego abpa Kazimierza Nycza oraz Kancelaria Prezydenta RP reprezentowana przez jej szefa, ministra Jacka Michałowskiego w odpowiedzi na tę prośbę zobowiązały się do niezwłocznego podjęcia działań, zmierzających do godnego upamiętnienia ofiar katastrofy, jak również wspólnej służby harcerskiej”.

Jak widać, w dokumencie nie uściślono, jak owo „upamiętnienie” ma wyglądać, w jakim miejscu nastąpi i kiedy należy się go spodziewać. Słowo „upamiętnienie” i „niezwłocznie” może być rozumiane na wiele sposobów.

Owszem, pojawiały się na łamach prasy jakieś anonimowe opinie z okolic Kancelarii Prezydenckiej na ten temat. Przykładowo w „GW” z 13 lipca pisano: „Kancelaria przedstawi też projekt upamiętniania ofiar katastrofy smoleńskiej, zwłaszcza Lecha Kaczyńskiego i jego małżonki. Prawdopodobnie będzie to tablica na ścianie pałacu albo w miejscu, gdzie stał krzyż”. A jednak żadnego oficjalnego komunikatu ludzie Komorowskiego nie wydali.

Na dodatek wiarygodność porozumienia natychmiast postawiły w wątpliwość niezwykle skwapliwie cytowane przez „Gazetę Wyborczą” wypowiedzi miejskiego konserwatora zabytków, który deklarował, że nie widzi możliwości postawienia na placu przed pałacem prezydenckim żadnych nowych obiektów. Podobne deklaracje składało Biuro Ochrony Rządu, które głosiło, że żaden znak pamięci nie może powstać w tzw. strefie zero. Oliwy do ognia dolała Hanna Gronkiewicz-Waltz. Prezydent Warszawy wskazywała, że miasto i tak ponosi koszty pomnika ofiar tragedii smoleńskiej na Powązkach i nie przewiduje znalezienia w budżecie dodatkowych sum na ewentualny pomnik na Krakowskim Przedmieściu.

Skoro takie sygnały wysyłało miasto, a urzędnicy prezydenta nie doprowadzili w tym czasie do jakiegoś spotkania partnerów umowy z konserwatorem zabytków i architektem miejskim – to jak można było wierzyć w dobre chęci kancelarii Komorowskiego?

Na domiar złego, wydane po wtorkowym incydencie oświadczenie – obok słusznych wyrazów ubolewania z powodu okoliczności wtorkowych wydarzeń - nadal nie zawiera w sobie żadnej wskazówki, gdzie i w jakim terminie „upamiętnienie” nastąpi. Znów zacytujmy odpowiedni fragment:

„Nadal uważamy, że tylko w drodze dialogu może zostać wypracowane trwałe rozwiązanie, będące godnym upamiętnieniem ofiar katastrofy smoleńskiej, na którym nam wszystkim zależy. Ogrom tej tragedii i duchowy wymiar tamtych dni zasługują na takie upamiętnienie.” Znów bez wskazania miejsca i czasu, w jakim ma dojść do „godnego upamiętnienia”.

Jedynym pozytywnym akcentem dla osób troszczących się o znak pamięci w miejscu krzyża była wtorkowa wypowiedź abpa Nycza na portalu tvn24.pl: „Trzeba znaleźć kompromis i zagwarantować, że przed Pałacem Prezydenckim znajdzie się tablica upamiętniająca ofiary katastrofy smoleńskiej. Inaczej będziemy skazani na taką improwizację - dodał.”

Co charakterystyczne, wypowiedzi tej nie sposób znaleźć w numerze „Gazety Wyborczej” z następnego dnia, gdzie cytowane są tylko słowa abpa Nycza „o zmarnowanej szansie na uroczyste przeniesienie krzyża i zaprzestanie jego instrumentalizacji” („Abp Nycz: będzie jeszcze jedna szansa”).

Ale ogólnikowe porozumienie w sprawie krzyża to nie wszystko.

Czy kuria warszawska zadała sobie trud, aby doprowadzić do spotkania z przedstawicielami grupy protestujących wiernych? Taką osobą mógł być Edward Mizikowski, który dyżurował przy krzyżu, czy aktor Krzysztof Bulski, który we wtorek wypowiadał się dla mediów w imieniu protestujących. Do mediacji można było wciągnąć np. Jana Pospieszalskiego, który jest dla ludzi „spod krzyża” kimś, kto szanuje ich wrażliwość.

Co zamiast tego usłyszeliśmy? Gniewne tyrady biskupa Tadeusza Pieronka o „sekcie”, której „nie chodzi o krzyż, ale o władzę”. Rewelacje ks. Adama Bonieckiego, który epatował w TVN24 informacjami, że obrońcy krzyża „odprawiali egzorcyzmy, traktując księży jak satanistów”.

Wielu księży zapraszanych w ostatnich dniach do stacji telewizyjnej, z ogromną łatwością i absolutna pewnością formułuje opinie, że wszystkim – bez wyjątku - zgromadzonym przed pałacem chodziło o politykę, a za nic mają krzyż. Bez trudu przychodzi publicystom mówienie o tych ludziach jako o psychicznie chorych, z którymi nie ma i nie może być dyskusji.

Ale czy sytuacje, w których dziesiątki milicjantów ustawiają rzędy barierek, skłaniają do spokojnych zachowań?

Do takich akcji jak straż przy krzyżu lgną ludzi egzaltowani, bardzo ideowi, a czasami rozedrgani emocjonalnie. Ale tacy sami ludzie angażują się w „manify feministek”, walkę o klub Le Madame, obronę Doliny Rospudy i homoparady. Nieco ponad trzy miesięce temu widzieliśmy równie rozemocjonowanych ludzi na demonstracjach przeciw pochówkowi Lecha Kaczyńskiego na Wawelu.

Ale tylko obrońców krzyża opisuje się jako groźną bandę szaleńców, którym nie przysługują jakiekolwiek względy.

Zacytujmy Piotra Zarembę, który na łamach „Polski” pisał: „Bez wątpienia idea upamiętnienia smoleńskich ofiar w miejscu, gdzie schodziły się tysiące ludzi z całej Polski, aby to robić bez niczyjej zachęty, bezsensowna nie jest. Nawet jeśli część dzisiejszych "obrońców krzyża" to ludzie o radykalnych przekonaniach przywiązani do spiskowych teorii, o czym przypomina nam nieustannie część mediów. Proponowałbym zresztą, aby te media wykrzesały z siebie wobec nich przynajmniej tyle tolerancji, ile ofiarują rozmaitym grupkom antyglobalistycznej czy po prostu zbuntowanej młodzieży, której często wręcz się kibicuje, gdy bierze sprawy w swoje ręce.” Tym bardziej, że wbrew wielu insynuacjom publicystów, „ludzie z Krakowskiego Przedmieścia” nie domagali i nie domagają się pomnika w formie krzyża, ale akceptowali w jego miejscu np. tablicę pamiątkową.

Bardzo złe wrażenie na wielu wiernych wywołało bezrefleksyjne powtarzanie przez księży i publicystów tezy, że „jedynym godnym miejscem dla krzyża jest budynek kościoła”.

Sformułowania takie będą przypominać z lubością zwolennicy laicyzacji w wypadku kolejnych sporów o krzyże. A doświadczenia z krajów zachodnich i nowa, agresywnie laicyzacyjna retoryka SLD, pokazują, że za chwile możemy mieć spory o krzyż na Giewoncie czy na dziedzińcu jakiegoś gimnazjum.

Przecież lewica i liberalni publicyści już domagają się usunięcia krzyża z Krakowskiego Przedmieścia jako wymogu zachowania neutralności światopoglądowej miejsca urzędu państwowego.

Czy kościół odpowiedział na takie tyrady?

I jeszcze jedno - czemu nikt nie pyta szefa kancelarii Jacka Michałowskiego, dlaczego nie przedstawia jasnych deklaracji co do miejsca i kalendarza wykreowania symbolu upamiętnienia ofiar?

Taki pomnik-tablica - gdyby prezydent-elekt porozumiał się z marszałkiem Grzegorzem Schetyną - mógłby powstać w parę dni. Ekspresowo zwołane spotkanie z konserwatorem zabytków i plastykami pozwoliłoby szybko wybrać kompromisowy projekt tablicy, np. w kształcie orła z nazwiskami 96 ofiar. Od decyzji rodzin mogłoby zależeć, czy przy nazwisku byłby znak krzyża, jakiś inny symbol. Sarkofag wawelski dla Lecha i Marii Kaczyńskich powstał w trzy dni. Dlaczego wykonanie tablicy miałoby trwać dłużej?

Ale, jak widać, lepiej utrzymywać napiętą atmosferę i jątrzyć nastroje.

Konflikt zaczął się od nonszalanckiego komunikatu nowego prezydenta, który, podpuszczony przez dziennikarzy, zapowiedział usunięcie krzyża. Ten spór można było do początku rozładować starając się ograniczyć emocje. Ale te ostatnie wzięły nie tylko z wypowiedzi polityków opozycji, ale i się z niejasnej gry kancelarii prezydenta i braku wyobraźni stron deklaracji o usunięciu krzyża. Mówmy i o tym, a nie tylko o wtorkowych wydarzeniach.

[i]Tym zapisem blogowym żegnam się na trzy tygodnie. I ja mam prawo do urlopu, więc do zobaczenia, drodzy czytelnicy.[/i]

Napisano już sporo na temat agresywnych, gorszących wyzwisk i złych emocji, jakie towarzyszyły próbie przeniesienia krzyża. Opisywano, jak obrażano księży.

Zastanawiano się, czy można było do tej misji wybrać kapłana cieszącego się dużym autorytetem, księży o większym doświadczeniu duszpasterskim?

Pozostało 97% artykułu
Komentarze
Jędrzej Bielecki: Emmanuel Macron wskazuje nowego premiera Francji. I zarazem traci inicjatywę
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Komentarze
Michał Szułdrzyński: Rafał, pardon maj frencz!
Komentarze
Michał Szułdrzyński: Rok rządu Tuska. Normalność spowszedniała, polaryzacja największym wyzwaniem
Komentarze
Jacek Nizinkiewicz: Rok rządów Tuska na 3+. Dlaczego nie jest lepiej?
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Komentarze
Bogusław Chrabota: O dotacji dla PiS rozstrzygną nie sędziowie SN, a polityka