Otóż rząd Donalda Tuska podjął decyzję o profesjonalizacji naszej armii, która w swej nowej postaci ma się składać ze 100 tys. żołnierzy zawodowych i 20 tys. ochotników z Narodowych Sił Rezerwowych (NSR).
Niestety, choć do końca roku, gdy nasza armia powinna mieć "pod bronią" 10 tys. rezerwistów, pozostało już naprawdę niewiele czasu, NSR w dalszym ciągu przypominają raczej NBR – Narodowe Bezsiły Rezerwowe. Wojsko zdecydowało się do tej pory podpisać kontrakty jedynie z tysiącem osób spośród siedmiu tysięcy ochotników. Albowiem nie dość, że brakuje chętnych do służby, to jeszcze nie wszyscy z tych, którzy się zgłaszają, się do niej nadają.
Jeśli dodać do tego regułę, która w istocie uniemożliwia zatrudnianie w jednostkach żołnierzy zawodowych na etatach zarezerwowanych dla śmiałków z NSR, których wciąż brakuje, to uzyskujemy pełen obraz stanu naszych Sił Zbrojnych. Nie nastraja on optymistycznie, nawet jeśli przyjąć, że gen. Roman Polko jest niezbyt sprawiedliwy w swych ocenach, gdy powiada, że NSR przypominają mu bardziej peerelowską Obronę Terytorialną niż nowoczesną służbę w rodzaju amerykańskiej Gwardii Narodowej.
Tak czy owak, zgodnie z szumnymi deklaracjami, skompletowanie do końca przyszłego roku 20-tysięcznego korpusu rezerwistów miało być triumfalnym zakończeniem programu profesjonalizacji polskiej armii.
Skoro jednak korpusu skompletować się w tym terminie najpewniej nie uda, czyż nie oznacza to, ni mniej, ni więcej, że znaleźliśmy się w takiej oto, niezbyt komfortowej (z punktu widzenia bezpieczeństwa państwa) sytuacji, że już nie mamy armii z poboru, a jeszcze nie mamy w pełni sprawnej armii zawodowej? Czyli – inaczej mówiąc – nie jesteśmy najlepiej chronionym państwem.