Morderca z Łodzi nie działał w społecznej próżni; to, co zrobił, to, jak uzasadniał zbrodnię, wyraźnie pokazuje, że był tyleż sprawcą, co i ofiarą. Krótko: to potworny i wynaturzony, choć przewidywalny skutek trwającej od 2005 roku wojny polsko-polskiej, za której rozpętanie i przebieg ponosi odpowiedzialność cała klasa polityczna. Cała, choć nie w równym stopniu.
Nie jest bowiem, uważam, przypadkiem, że śmiertelny strzał został wymierzony w pracownika posła PiS, który zginął niejako w zastępstwie Jarosława Kaczyńskiego. Z miesiąca na miesiąc można było zauważyć, jak wzrasta atmosfera wrogości i nienawiści skierowana przeciw liderowi opozycji. Zamiast rzeczowej krytyki i argumentów wyśmiewanie, szyderstwo, poniżanie i poniewieranie.
Najgorzej, że w przygotowywaniu tej atmosfery nagonki uczestniczyli nie tylko politycy, ale też intelektualiści, ci, od których szczególnie należy domagać się bezstronności i ważenia słów. Tymczasem to oni właśnie, można mieć wrażenie, byli głównymi podżegaczami. To oni stanęli w pierwszym szeregu, wzywając do rozprawy z PiS.
Jeszcze tydzień temu Andrzej Wajda mówił o Jarosławie Kaczyńskim: "To jest polityczne szambo. Jacyś zgrani politycy, którzy niech sobie idą w cholerę, bo mamy ich dosyć, nagle wymyślili, że oni odgrywali w tym czasie jakąś rolę". I jeszcze dosadniej: "To jest głupol". Podobnie nie przebierał w słowach Adam Michnik, który kilka dni temu mówił, że PiS to "formacja, która chce unicestwić państwo demokratyczne, ukształtowane po 1989 r. (...) To opozycja antysystemowa i antypaństwowa".
W przygotowaniu i prowadzeniu tej nagonki szczególną rolę odegrał Janusz Palikot, do niedawna jeden z liderów PO, człowiek, który ostatecznie nigdy za swoje słowa nie poniósł konsekwencji. Ba, nie było sofizmatu, którego by nie wykorzystano w obronie Palikota. A to przecież on jako pierwszy polityk tej rangi w Polsce sugerował używanie wobec Kaczyńskiego przemocy.