Jest to długowłosy facet w bandance i kwiecistej koszuli, który każdą próbę zmuszenia go do skomentowania czegoś przez zestresowanych dziennikarzy kwituje uśmiechem, słowem "relaks" i propozycją wspólnego wypalenia skręta. Ten doradca przypomina mi się często, gdy z satysfakcją stwierdzam, że "wbrew gderaniom malkontentów" świat się zmienia. A Polska jest – wreszcie – w awangardzie tych zmian. Zmian na lepsze. Bo cóż może być bardziej optymistycznego niż zdjęcie z jakiejś grupy niesprawiedliwych obciążeń?

W dawnym świecie, złym i patriarchalnym, od rządzących wymagano np. powagi. Tak było jeszcze w latach 90. Pamiętam, jak minister kultury zdradził się, że nie wie, iż pewien wybitny pisarz nie żyje (powiedział, że w najbliższym czasie nie planuje z nim spotkania). A kiedy cała Polska zaczęła się śmiać, ogłosił, że chodziło mu o urzędnika jego resortu tegoż nazwiska co nieżyjący pisarz. Wykręty ministra powszechnie uznano za niepoważne, a jego samego – za ośmieszonego. Biedak musiał znosić straszny stres.

Minęło parę lat i dzisiejsi rządzący stresować się już nie muszą. Mogą powiedzieć pismakom cokolwiek i cieszyć się pełnią życia. Na przykład minister sprawiedliwości. Cała Polska widziała i słyszała, jak z marsową miną odsłuchiwał taśmy z tupolewa. Okazało się, że nie miał do tego prawa. Minister wyszedł z tej sytuacji z wdziękiem. Powiedział po prostu, że nie wiedział, czego słuchał.

Kiedyś powiedziano by, że to zachowanie niepoważne, dziecinne i kompromitujące dorosłego człowieka, a zwłaszcza ministra. Dziś ten opresyjny, patriarchalny gorset ponurackich wymagań nie uciska już rządzących. W tym prezydenta. Prezydent dwukrotnie mówi, że w sprawie smoleńskiej toczą się śledztwa polskie, rosyjskie i międzynarodowe. Głowa państwa wyraźnie nie wie, co to jest MAK, nie wie tego pół roku po katastrofie. Kiedyś powiedziano by, że to kompromitujące. Ktoś byłby zakłopotany. Prezydent musiałby się stresować. Dziś nie musi. I czy ktoś poważy się twierdzić, że nie jest to pozytywna zmiana?