Przez zgromadzonych byłoby zapewne to odebrane jako prowokacja. Należy też docenić odznaczenie zabitego – akt ten skądinąd stoi w pewnej sprzeczności z suflowaną interpretacją tragedii jako niemalże zwykłego, tuzinkowego morderstwa, dokonanego przez zwykłego, niezrównoważonego osobnika.
Te fakty nikną jednak w cieniu ironicznych pseudoprzeprosin złożonych parę dni temu przez tegoż prezydenta i niemilknącej skierowanej przeciw Jarosławowi Kaczyńskiemu kampanii, która wygląda tak, jakby morderstwa w Łodzi nie było albo jakby zabito działacza Platformy Obywatelskiej.
To polityczne morderstwo nie zmieniło bowiem Polski, podobnie jak wcześniej nie zmieniła jej katastrofa smoleńska. Naiwnością byłoby sądzić, że cokolwiek zmieni pogrzeb śp. Marka Rosiaka. Odwrotnie – wszystkie te wydarzenia intensyfikują wojnę polsko-polską. Przekraczająca granice nienawiści niechęć dzieląca Polskę PO od Polski PiS się nie zmienia albo wręcz się zwiększa. Odczuwa ją zaplecze obu ugrupowań. Szczerze odczuwają ją również ich liderzy, choć zarazem świadomie stawiają na tę nienawiść jako na paliwo dla dwóch partyjnych lokomotyw.
Łatwo byłoby tu o konkluzję typu "i jedni, i drudzy są tak samo winni". Ale to byłaby nieprawda. To nie liderzy PO wysłali mordercę. To nie oni wysyłali pijaną hołotę, by w Warszawie na Krakowskim Przedmieściu atakowała modlących się staruszków. Ale to oni przez zapowiedź usunięcia krzyża celowo zaognili tamten konflikt, a następnie – przez bierność służb porządkowych – eskalowali go, niezauważalnie obniżając (po stronie swoich zwolenników) psychologiczny próg wrażliwości na agresję.
Dlatego nie można uciec przed stwierdzeniem oczywistego faktu: przemoc symboliczną stosują wobec siebie oba obozy. Ale ta prawdziwa, fizyczna, jak dotąd jest w Polsce specjalnością nie obu, tylko jednej strony konfliktu. Tej, jakkolwiek paradoksalnie by to zabrzmiało, uważającej się za tolerancyjną i liberalną.