Zgromadzeni w RIA Nowosti niezwykle wylewni rosyjscy eksperci wykorzystali raport MAK, w którym przedstawiono mocno niepełną (choćby bez roli kontrolerów z lotniska Siewiernyj), a więc fałszywą wersję przebiegu lotu prezydenckiego TU-154M, do zdezawuowania umiejętności polskich pilotów i powtórnego zrzucenia na nich całej winy za to, że doszło do katastrofy.

Natomiast polscy prokuratorzy podczas swojej konferencji wyłącznie rzeczowo informowali o okolicznościach przesłuchań, które przeprowadzili w Rosji. Choć – dla odmiany – nie wiem, czy nie byli aż tak (zdecydowanie nadmiernie) oszczędni w słowach, że określenie "informowali" nie jest mocno na wyrost.

Nasi śledczy nie zgodzili się ujawnić nawet nazwisk czterech osób, które przesłuchali w Moskwie. Na co oczywiście prawo im zezwala, ale przecież bezwzględnie tego nie nakazuje. A więc – zważywszy bezprecedensowy charakter tego dochodzenia i olbrzymie zainteresowanie nim opinii publicznej – postąpili zgodnie z prawem, lecz ze zdrowym rozsądkiem już raczej nie.

A to z pewnością nie koniec. Biorąc pod uwagę zarówno styczniową, jak i ostatnią polsko-rosyjską wymianę razów na konferencjach prasowych (po piątkowej konferencji polskich prokuratorów swoją zorganizowali rosyjscy śledczy), proponuję, abyśmy przywykli do myśli, że dochodzenie w sprawie katastrofy smoleńskiej jeszcze przez wiele lat będzie trwało i zajmowało uwagę opinii publicznej. I, obawiam się, zatruwało stosunki między Polską a Rosją.

Chyba że Rosjanie pójdą wreszcie po rozum do głowy i zaczną to śledztwo traktować tak, jak powinni, czyli jak postępowanie w sprawie wyjaśnienia przyczyn katastrofy i ewentualnie ustalenia winnych, którzy mogli mieć wpływ na to, że do niej doszło. Przestaną zaś je traktować jako kolejną okazję do obrony państwa rosyjskiego przed... No właśnie, przed kim lub przed czym? Przed własną niezdolnością do spojrzenia całej prawdzie w oczy?