Tak jest również teraz, gdy od minister zdrowia Ewy Kopacz usłyszeliśmy, że rząd przygotował projekt ustawy o dodatkowym dobrowolnym ubezpieczeniu zdrowotnym, wedle którego ubezpieczający się w ten sposób będą mogli odpisać sobie koszt polisy od podstawy opodatkowania.
Szkopuł w tym, że choć oczywiście Ministerstwo Zdrowia chciałoby (kto by nie chciał!), aby rozwiązanie to zaczęło obowiązywać jak najszybciej, najlepiej już z początkiem 2012 roku, to jednak wejdzie ono w życie dopiero wtedy, gdy uda się osiągnąć porozumienie z Ministerstwem Finansów. A jak wiadomo, dopóki Polska jest objęta unijną procedurą nadmiernego deficytu, nie wolno nam wprowadzać zmian uszczuplających przychody budżetu państwa.
Skoro zaś nie za bardzo wiadomo, kiedy nasz kraj upora się z kłopotami finansowymi, nie wiadomo też, kiedy nadejdzie ta niezbędna pomoc dla polskiej służby zdrowia. Służby, która na gwałt potrzebuje odważnych, dalekosiężnych zmian – zarówno po stronie placówek świadczących usługi medyczne (konsekwentna komunalizacja i prywatyzacja szpitali), jak i obywateli kupujących, czyli finansujących, te usługi (dodatkowe dobrowolne ubezpieczenia).
Ustawa o prywatnych polisach zdrowotnych na pewno nie jest żadnym cudownym środkiem, który niczym za dotknięciem czarodziejskiej różdżki sprawi, że kulejący system ochrony zdrowia rozkwitnie, a pacjenci przestaną chorować i umierać w coraz dłuższych kolejkach. Z pewnością jednak jest rozwiązaniem, które pozwoli te kolejki choć odrobinę skrócić.
Pod warunkiem że ustawa – wraz z ulgami podatkowymi, bo tylko w takim kształcie ma sens – wejdzie w życie. A nie wejdzie tak długo, jak długo politycy będą się ociągać z wprowadzaniem tych koniecznych, ale niepopularnych reform, które radykalnie i szybko ograniczą deficyt finansów publicznych. Właśnie na tym przykładzie świetnie widać, jak bardzo nasze zdrowie znajduje się w ich rękach.